Na wszystkie osiem meczów czwartej kolejki naszej ligi przyszło 64 tys. osób, czyli średnio 8 tys. na każde spotkanie. To wynik słaby, zważywszy na fakt, że niemal połowa całej frekwencji kolejki to jedno spotkanie Lechii z Lechem (ponad 25 tys.). Na niedawną grę o pietruszkę Śląska z Borussią Dortmund, która była świeżo po obozie w górach, a więc w formie dalekiej od optymalnej, przyszło 30 tys. ludzi. To wyraźny sygnał, że klubowe sentymenty sentymentami, ale odbiorca "masowy" potrzebuje produktu, a nie tylko dobrego opakowania. Mieliśmy nadzieję, że po fantastycznym mundialu, który piłką zawrócił w głowie całej planecie, ludzie zaczną tłumnie odwiedzać również nasze stadiony. Tymczasem, poza Lechią, Lechem (16 tys. na starciu z Wisłą), dysponującą gwiazdorską jak na nasze warunki składem Legią (ponad 10 tys. na spotkaniu z beniaminkiem ligi, czy 12 tys. na szlagierze z Górnikiem), trybuny straszą pustkami. Na pewno w zakresie marketingu sportowego mamy do zrobienia nie mniej, niż w temacie szkolenia i wprowadzenia do dorosłej piłki młodzieży. Zestaw informacji wakacyjnych z Ekstraklasy wygląda z grubsza tak: - Ruch Chorzów nie może grać na własnym stadionie ani w lidze, ani w pucharach, bo ktoś za późno posiał trawę, - Legia nie chce grać pierwszym składem o Superpuchar Polski, bo ważniejszy jest dla niej sparing z izraelskim zespołem, - Wisła nie dość, że spóźniła się ze sprzedażą biletów, to jeszcze nowy system służący do tego działał tak, że na pierwszy mecz w Krakowie ludzie wchodzili w II połowie, - Lech pożegnał się z europejskimi pucharami, bo nie dał rady ekipie z Islandii (Stjarnan Gardabaer), która jest półamatorska, a bardziej niż grą charakteryzuje się "cieszynkami", czyli pomysłowymi sposobami fetowania goli (zobacz na filmiku poniżej), - Legia nie potrafiła porachować do trzech, bo w tylu meczach powinien pauzować Bereszyński i tak straciła wielką szansę na grę w Lidze Mistrzów, będąc w życiowej formie. Leżysz na uroczej plaży nad Bałtykiem, dostajesz po głowie tymi newsami jak pałką i myślisz: "Polska piłka? Przepraszam, a którędy do wyjścia, choćby awaryjnego?". Tylko w rękach szefów polskich klubów jest znalezienie magnesu, który przyciągnie cię z powrotem. I nie może być nim tylko brak lepszego zajęcia. Zróbmy coś, żeby np. liderem strzelców polskiej ligi był 25-letni Polak, a nie jego rówieśnik ze Słowacji (Robert Pich), choć Słowacy to tak sympatyczny i bliski nam kulturowo naród. Swoją drogą, to nie świadczy o nas dobrze, że pięciomilionowa kraina, w którym futbol jest w cieniu hokeja, w T-Mobile Ekstraklasie ulokował: - najlepszego trenera (Jan Kocian z Ruchu, całkiem zasłużenie), - najlepszego bramkarza (Duszan Kuciak z Legii kontynuuje wspaniałe tradycje Jana Muchy), - aktualnego lidera strzelców (Robert Pich ze Śląska), - a wśród czołowych playmakerów jeszcze Roberta Jeża (Górnik Zabrze).To trochę tak, jakby Polacy rządzili w słowackiej lidze hokejowej, która jest znacznie silniejsza od naszej i dziwnym trafem ani jeden nasz rodak nie utrzymał się w klubie po południowej stronie Tatr dłużej niż sezon-dwa.