Jest pan osobą, która jak mało kto zna początek kariery naszej mistrzyni. Uczył ją pan wychowania fizycznego w szkole podstawowej. Brała też udział w prowadzonych przez pana zajęciach w Międzyszkolnym Ośrodku Sportowym w Mszanie Dolnej. Jaka jest tajemnica jej sukcesu, co stało u jego podstaw? Janusz Kałużny, były nauczyciel wychowania fizycznego Justyny Kowalczyk: - Po pierwsze ma wspaniałych rodziców. Po drugie jest z Kasiny Wielkiej, gdzie tradycje biegania na nartach są bogate. Miała też szczęście do trenerów. Nie myślę tutaj o sobie, ale w szczególności o Aleksandrze Wierietielnym. - Moją rolą jest, aby pokazywać dzieciom kawałek sportu, jak najwięcej dyscyplin. Jeśli któreś z nich jest szczególnie utalentowane, to staram się, aby rozpoczęło zajęcia w klubie sportowym. Uważam, że najważniejszym zadaniem szkoły w zakresie wychowania fizycznego jest doprowadzenie do tego, aby młoda osoba pokochała sport i uprawiała go potem przez całe życie. - Przy okazji tej rozmowy sprostuję ważną nieścisłość w życiorysie Justyny. To nieprawda, że zaczęła biegać na nartach w siódmej klasie szkoły podstawowej. Było to wcześniej, gdy uczyła się w czwartej klasie. Miała wtedy 11 lat. Oczywiście nie były to profesjonalne treningi, lecz zajęcia w ramach lekcji wychowania fizycznego. Chciałbym też podkreślić, że w szkole późniejszą dwukrotną mistrzynię olimpijską uczyłem wychowania fizycznego w klasie 4-8 nie tylko ja, ale też Marta Skowronek. Nie można o niej też zapominać. Kowalczyk chętnie zakładała narty biegowe? - Nie, początkowo czyniła to, bo musiała. Twierdzę, że w okresie gdy ją uczyłem, wolała lekką atletykę. Dwukrotna mistrzyni olimpijska pamięta o panu? - Tak, nie zapomniała o mnie. Mam kolekcję jej plastronów z różnych zawodów, w sumie 15. Dostałem od niej na przykład ten, w którym wystąpiła zdobywając pierwszy medal mistrzostw świata. Niektórzy podpowiadali mi, abym je zaczął wystawiać na aukcje internetowe. Nie mogę tego zrobić, chociażby dlatego, że na każdym napisała: dla pana Janusza. Gdyby się do pana zwróciła o radę w sprawie przyszłości jej kariery. Co by pan jej powiedział? - Moim zdaniem, jeśli czuje się na siłach i pozostanie przy niej trener Wierietielny, to powinna kontynuować jeszcze karierę. Wiele się mówi o tym, czy znajdzie się w Polsce jej następczyni. Czy to możliwe, skoro podobno młode pokolenie nie garnie się do sportu? Słychać na przykład o pladze zwolnień lekarskich, które umożliwiają opuszczanie zajęć sportowych w szkole. - Wszystko zależy od człowieka, który naucza. Ja nie mam problemów z frekwencją na lekcjach. Teraz pracuję w Zespole Placówek Oświatowych w Jurkowie, nieopodal Dobrej. W piątek, na zlecenie dyrekcji, sprawdzałem frekwencję. Okazuje się, że tylko jedna osoba ma dłuższe zwolnienie z wf. Kiedy odszedł pan ze szkoły w Kasinie Wielkiej? - Po przeprowadzeniu reformy szkolnictwa i wprowadzeniu gimnazjów w 2000 r. przeniosłem się bliżej swojego miejsca zamieszkania, do wspomnianego Jurkowa. Od urodzenia mieszkam w Tymbarku. Jakie jest zainteresowanie młodego pokolenia narciarstwem biegowym? Czy dzieci, młodzież z tego terenu garnie się do niego? - Łącznie uczy się w naszej szkole ok. 300 dzieci. Więcej ćwiczących tę dyscyplinę jest wśród dzieci chodzących do szkoły podstawowej, a uczęszcza ich do niej ok. 150. Jest to związane z tym, że otrzymaliśmy od Szkolnego Związku Sportowego buty i narty o małych rozmiarach. Teraz chłopcy w gimnazjum mają nogi jak 'kajaki'. Jaki ma pan pomysł na rozwój tej dyscypliny sportu w naszym kraju? - Trzeba zacząć od podstaw, czyli od wyszkolenia odpowiedniej ilości instruktorów i trenerów. Po drugie należy przekazać szkołom, które chcą prowadzić szkolenie, narty i to w dużych ilościach. Po trzecie w każdej gminie, w której dzieci uczą się tego sportu, powinien być skuter śnieżny i sanki do zakładania torów. Przecież przy każdej placówce oświatowej można znaleźć teren, aby zrobić chociaż kilometrową trasę. Jednak trzeba mieć środki techniczne. Oczywiście musi być też w Polsce więcej profesjonalnych ośrodków biegowych. Rozmawiał Rafał Czerkawski