Gortat urodził się ćwierć wieku temu na łódzkich Bałutach. Okryta złą sławą dzielnica nie sprawiła jednak, że zmarnował swój talent. Wręcz przeciwnie. On wybił się stąd jakby na przekór wszystkiemu i wszystkim. Ale o swoich "ziomkach" nie zapomniał. Nadal utrzymuje kontakt z kolegami z młodości. Słowo "kozak" należy do jego ulubionych. Przejął je od ojca i wie, że oznacza ono mężczyznę dążącego do realizacji celów. Zresztą ojciec jest dla Marcina autorytetem. Na piersi wytatuował sobie wizerunek Janusza Gortata, bokserskiego medalistę z Monachium i Montrealu. Sam zanim na dobre trafił na parkiet chciał być bramkarzem. Lecz gdy poszedł na testy do drugoligowego klubu ze Zgierza, jego ówczesny prezes krzyknął tylko do trenera: "Zabierz pan to drewno! Przecież on pojęcia nie ma". W wieku 18 lat zaczął trenować koszykówkę. Zdaniem jego matki, Alicji zdecydowanie za późno. "Gdyby zaczął treningi w wieku 12 lat, dziś byłby wielki" - mówi. Teraz Marcin stara się nadrobić stracone na boisku piłkarskim lata. W Orlando trenuje jak wół. Pierwszy wchodzi na siłownię i opuszcza ją jako ostatni. Współpracuje z trenerem polskiego pochodzenia, Joe Rogowskim, który dał mu plakietkę z napisem "Polish Proud". Marcin powiesił ją na szafce w szatni. W NBA na dobre przekonali się jakim kozakiem jest Gortat, gdy ten na zajęciach rozciął twarz gwieździe ligi, Dwightowi Howardowi. Potem wybił jeszcze zęba legendarnemu Patrickowi Ewingowi. "Nie mogę nigdy odpuszczać" - tłumaczy Marcin, który jeszcze 6 lat temu jeździł na treningi Fiatem 126p bez przedniego siedzenia, a jego zarobki wynosiły 200 zł. Dziś siada za kierownicą Bmw M5, bo na jego zamkniętym osiedlu w Orlando "nie wypada jeździć gorszym".