Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Nie tak dawno Zachód ograł Wschód 146:119 w dorocznym Meczu Gwiazd NBA. Nagroda MVP powędrowała w ręce duetu Kobe Bryant - Shaquille O'Neal, który w latach 1999-2002 poprowadził LA Lakers do trzech tytułów mistrzowskich. Wśród komentarzy do <a href="http://sport.interia.pl/nba/news/shaq-i-kobe-bohaterami-zachodu,1260225,385" target="_blank">relacji INTERIA.PL</a> wiele miejsca zajmuje jeden wątek; kto jest lepszy? Michael Jordan czy Kobe Bryant? W miejsce tego drugiego w ciągu ostatnich lat stawiano także m.in. Allena Iversona czy też Vince'a Cartera. Jestem z pokolenia, które wychowało się na Michaelu Jordanie i nieprzespanych przez (a raczej dzięki) NBA nocach, po których gnało się z piłką na boisko. Co drugi był Jordanem (szczęściarze mieli koszulki, ale bardzo rzadko) inny Barkley'em, Pippenem, Drexlerem, Wilkinsem. Ja w połowie lat 90. "byłem" Grantem Hillem. Sąsiad z którym najczęściej grałem - Penny Hardaway'em, a kuzyn - a jakże - Jordanem (mało oryginalnie, bo numer 246 na osiedlu). Po co to przypominam? Bo jak głosi tekst popularnej piosenki "każde pokolenie ma własny czas". Dla nas najlepszą piątkę NBA w historii mogliby tworzyć: Stockton, Jordan, Pippen, Malone i Olajuwon, starsi koledzy postawiliby m.in. na Thomasa, Magica, Birda, Abdul-Jabbara, czy Juliusa Ervinga, a młodsi na Iversona, Bryanta, Garnetta, Duncana i Shaqa. Dzisiaj pewnie do takiego składu załapaliby się Paul, Wade, KB, LeBron i Howard. Każdy kibic NBA, obojętnie czy niańczący trójkę wnuków, czy kończący podstawówkę mógłby stworzyć swój skład "the best of" i skutecznie bronić swojego wyboru. I chyba to jest w tej zabawie najpiękniejsze...z sentymentem jeszcze żadne statystyki nie wygrały. Mnie martwi tylko jedno. Widok pustych boisk. Pamiętam boisko w parku u kuzyna w Bielsku. Było tam chyba 8 lub 10 koszy. Bywały dni, kiedy trzeba było czekać w kolejce, żeby dłużej pograć. W niedzielę, kiedy tamtędy przejeżdżałem, nie zobaczyłem żywej duszy...