Olgierd Kwiatkowski, Interia: Miał pan koronawirusa, był pan chory. Czy może pan już powiedzieć, że blisko miesiąc od pierwszych objawów, czuje się pan całkowicie zdrowy? Joachim Marx, złoty medalista olimpijski z 1972 roku, dwukrotny mistrz Polski z Ruchem Chorzów: Mam apetyt, normalnie jem, mięśnie pracują normalne, bo miałem nogi jak z waty, czasami jeszcze tak mnie dusi, zakaszlę, ale choroby już nie czuję, choć sił wciąż brakuje. Lekarz powiedział, że muszę poczekać miesiąc, żebym wrócił do dawnej formy. Na razie jestem zdrowy w 80 procentach, na pewno nie w 100 procentach. Jak pan się dowiedział, że jest chory? - Zaczęło 15 marca. Łamało mnie w kościach, miałem trochę gorączki, lało mi się z nosa, nie kaszlałem, myślałem - grypa. Poszedłem na drugi dzień do lekarza. Dał mi krople do nosa i paracetamol, żeby zbić gorączkę i pozbyć się tego uciążliwego łamania w kościach. Ale wciąż było gorzej. Lekarz przyszedł do mnie i powiedział, że to jest korona. Nic nie czułem, straciłem węch i smak, nie potrzeba było nawet robić testów, wszystko stało się jasne. Trafiłem na konsultację do szpitala w Lens. Wokół pełno chorych ludzi, nie było wolnych łóżek, aparatów do oddychania. Żona mówiła, że jest źle, ale lekarz uznał, że to lekki stan, bo mogłem normalnie oddychać i nawet te kilka kroków byłem w stanie przejść. Lekarze wypuszczali ze szpitala takich ludzi jak ja. Wypuścili i mnie. Przez cały czas choroby przebywał pan tylko w domu? - Lekarz wypisując mnie napisał, że jeżeli pojawią się trudności z oddychaniem, to mam natychmiast dzwonić. To byłby już stan krytyczny, wymagający podłączenia do aparatury. Jeśli oczywiście dawałbym nadzieję na wyleczenie.... W szpitalach było tak mało miejsc, że starszych ludzi z innymi chorobami - serca, cukrzycą, z nadwagą - pozbawiano dostępu do respiratora. Lekarze musieli dokonywać wyboru. W domu leżałem z zamkniętymi oczami. Jeśli chodziłem, to 10 kroków do łazienki, żeby się umyć i 10 kroków z powrotem do salonu, żeby się znów położyć. Nie byłem w stanie siedzieć. Kiedy pan wyzdrowiał? - Po dwóch tygodniach. Dobrze się skończyło, bo byłem sportowcem. To chyba sport mnie chyba uratował. Nie mam żadnych chorób. Ale z drugiej strony mam już 75 lat, jestem w grupie ryzyka. Lekko nie było. Żona opowiadała, że byłem w strasznym stanie. Ja sobie z tego nie zdawałem sprawy. Leżąc, człowiek myśli tylko o jutrzejszym dniu, liczy, że może jutro będzie lepiej. Straciłem jednak bliskiego przyjaciela - Arnolda Sowinskiego. Przez całe życie był związany z RC Lens jako zawodnik i trener. Pomagał mi, kiedy ja zaczynałem pracę szkoleniowca. Od czterech lat zawoziłem go na stadion i razem oglądaliśmy mecze Lens. Lubiliśmy się. 17 marca zadzwoniłem z życzeniami w jego 89 urodziny. Już się czuł źle. Dwa dni później chyba razem byliśmy w szpitalu, ale Arnolda wywieźli na testy do Lille. Leżał dwa dni pod aparatem. Odłączyli go później od aparatury, bo nie było żadnych szans. A myśli pan, że mecze piłkarskie jeszcze będą się odbywały z kibicami, z byłymi zawodnikami na trybunach. Jak to wygląda we Francji? - Władze ligi chciały, żeby rozgrywki zostały wznowione na początku czerwca, a zakończyły pod koniec lipca. Kolejny sezon miałby się rozpocząć w sierpniu. To chyba nierealny scenariusz. Wszystko odbywa się pod dyktando telewizji. Canal+ odmówił wypłaty transzy 130 milionów euro, a kolejny nadawca BeIN Sport, którego prezesem jest prezes Paris Saint-Germain, zastanawia się, czy płacić. Liga chce odzyskać pieniądze. Chodzi teraz tylko o pieniądze i dlatego chcą grać nawet bez kibiców. Nie wiem, jak to będzie. We Francji spada teraz liczba zakażonych, ale wciąż jest bardzo dużo ofiar. Trwa kwarantanna. Prezydent Macron zakazał organizowania imprez masowych do połowy lipca. - Tych obostrzeń jest bardzo dużo. Bez zaświadczenia nie można wyjść na ulicę. Są cztery przypadki w których można wyjść z domu - do sklepu, do lekarza, do rodziny, jeśli ktoś ma psa - na spacer. Trwa dyskusja, czy tych zakazów nie przedłużyć do końca roku dla osób powyżej 70 roku życia. Zapanowało oburzenie, odezwali się psychiatrzy, że to wykończy wielu ludzi. Niektórzy mieszkają na 40 m kwadratowych, niektórzy nie mają do kogo zadzwonić. Nie każdy, tak jak ja, ma domek z ogródkiem. Ja właśnie ściąłem trochę trawy w ogródku, ale tylko cztery pasy. Nie ma co zrobić z trawą, bo do 2 maja jest zamknięta firma, która wywozi trawę. Po co ma leżeć i gnić. Poczekam. Wychodzę do ogródka na słońce, żeby zażyć witaminy D, która jest bardzo potrzebna po przebyciu tej choroby. Jest pan wiernym kibicem RC Lens, czy ten klub - mistrz Francji z 1998 roku, którego wychowankiem jest aktualny mistrz świata Raphael Varane, wróci w końcu do Ligue 1? - Nie wiadomo jak zakończy się ten sezon. Jest pomysł, by utrzymać obecną klasyfikację - nikt nie spada, a dwie pierwsze drużyny z drugiej ligi wchodzą. Ligue 1 liczyłaby wtedy 22 zespoły. To by było dobre rozwiązanie dla Lens. Są na drugim miejscu, różnice w czołówce są niewielkie. Ale mamy teraz dobrą drużynę, zasługują na awans. Największe sukcesy jako zawodnik odnosił pan w Ruchu Chorzów, który dziś gra w III lidze. To dużo bardziej bolesny upadek niż długoletni pobyt Lens w drugiej lidze i z pewnością smutne wydarzenie dla pana. - W tym roku Ruch obchodzi stulecie. Życzę im powrotu do Ekstraklasy i życzę im nowego stadionu, bo ten jest niemal niezmieniony od 1935 roku. W Ruchu odnosiłem największe sukcesy, dwa razy zdobywałem mistrzostwo Polski, grałem w ćwierćfinale Pucharu Europy. Mam też wielki sentyment do Gwardii Warszawa. Grałem dla tego klubu sześć lat. Ale Gwardia już nie istnieje. Ogromnie cieszyłem się z ubiegłorocznego mistrzostwa Polski Piasta Gliwice. Piast był moim pierwszym klubem. Kilka dni temu dzwonił do mnie Waldek Fornalik. Spytał się jak się czuje. Sam postarał się o telefon. To było bardzo miłe. Pogratulowałem mu mistrzostwa, bo uważam to za wielkie osiągnięcie trenera i klubu. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski