Uczestniczył pan w pięciu igrzyskach. Które były najlepsze? Szymon Ziółkowski: Dla mnie bez wątpienia te w Sydney. Wróciłem ze złotem i tamten start jest w mojej głowie bardzo emocjonalny. Ale organizacyjnie nikt nie przebił Chińczyków. W 2008 roku w Pekinie wszystko było idealne. Na drugim miejscu Londyn - perfekcja. A najgorzej? - Ateny i Atlanta. Grecy to wiadomo - tam jest zawsze bałagan. Nikt nic nie wiedział, rzadko kto mówił po angielsku, po obiektach olimpijskich było widać, że są tylko na chwilę, a zaraz po zawodach zostaną rozebrane. Organizacja zawodów i interpretacja przepisów były tak dziwne, że ze zdumieniem przecieraliśmy oczy. Na przykład większość sportowców miała ze sobą tejpy, czyli taśmy służące do wspierania więzadeł i mięśni. Kontrolerzy mieli jednak na swoich listach rzeczy zakazanych wpisane taśmy do nagrywania. Nie rozumieli, że "tape" może być też czymś innym i trzeba było je zostawiać przed wejściem na stadion. Tak samo, jako niebezpieczny przyrząd zabierano nam klucze do pokoju. A w Atlancie? - Totalny chaos. Pamiętam dokładnie opowieść Artura Partyki, który o mały włos nie spóźnił się na konkurs skoku wzwyż, bo kierowca autobusu się zgubił i nie wiedział jak trafić na stadion. Amerykanie wyszkolili ileś osób, którzy byli odpowiedzialni za wożenie dziennikarzy, sportowców, oficjeli. Nagle się jednak okazało, że nie ma na to funduszy i kierowcy dostaną połowę mniej, od tego co im wcześniej obiecano. Doszło do buntu i w końcu organizatorzy zmuszeni byli ściągnąć jakąś jednostkę wojskową do pomocy. To byli totalnie zieloni ludzi, którzy po raz pierwszy znaleźli się w Atlancie. Właśnie na takiego kierowcę trafił Partyka. Była to kobieta i jak się zorientowała, że się zgubiła, zatrzymała się na środku autostrady i zaczęła płakać. Nie wiedziała, gdzie jest. Jak było z bezpieczeństwem? - W Atlancie marnie. W Parku Olimpijskim wybuchła bomba. Poza tym pamiętam fizjoterapeutę Artura Partyki, który bez akredytacji z dwoma torbami wszedł do wioski. Nikt go nawet nie zatrzymał. Tam było dużo dziwnych rzeczy. Trzeba wziąć poprawkę na to, że byli to Amerykanie, a to specyficzny naród. Początek igrzysk oglądałem w tamtejszej telewizji. Przypominam sobie sytuację z zawodów pływackich, kiedy reprezentantka gospodarzy zajęła trzecie miejsce, to skupili się wyłącznie na niej. W trakcie dekoracji medalowej nie pokazali nawet osób, które stały na pierwszym i drugim stopniu podium. Nie ma tam też takich relacji jak u nas, że od rana do wieczora transmitowane są zawody. W USA pokazują igrzyska może dwie godziny dziennie. To wróćmy jeszcze do Pekinu. Nie było tam żadnych wpadek? - W Chinach naprawdę wszystko było zapięte na ostatni guzik. Nie było problemu z czymkolwiek. Przygotowane wszystko było na tip top. W życiu nie widziałem również takich tłumów. Były drobne niedoróbki w innych rzeczach. Gdy chciało się gdzieś pojechać taksówką, zaczynał się problem. Po pierwsze trzeba było wybrać taką korporację, w której pracowali ludzie umiejący czytać. Po angielsku to już w ogóle nie było opcji. Dlatego też chodziliśmy do człowieka z naszej misji, który pisał nam wszystko po chińsku i z taką kartką wsiadaliśmy dopiero do taxi. To jednak całkowicie inny świat. Zresztą w Londynie też nie było na co specjalnie narzekać. Może poza krótkimi łóżkami. Pana zdaniem coraz łatwiej, czy coraz trudniej zorganizować igrzyska? - Uważam, że coraz trudniej. I to ze względu na świadomość zagrożenia atakiem terrorystycznym. Obostrzenia są olbrzymie. Kontrola jest już czymś normalnym. Nikogo nie dziwi, że wszędzie trzeba przejść przez bramki do wykrywania metali, a dookoła biegają pieski policyjne. W Londynie zdziwiło mnie jedynie, że nigdzie nie było koszy na śmieci. A były jakieś niedoróbki? - Na pewno sędziowskie. To, co zrobiono w finale rzutu młotem kobiet, w którym Betty Heidler nie zmierzono rzutu, było skandalem. Konkurs nie powinien być w ogóle kontynuowany w momencie, gdy ona zgłosiła jakiekolwiek pretensje. Tym bardziej, że próba była zaznaczona przez sędziów w polu. Trzeba było go po prostu powtórnie ją zmierzyć. Mogło to mieć przecież wpływ na dalszą rywalizację. Nie wiadomo jak by rzucała dalej, gdyby wiedziała, że ma ważną próbę na 77,13. Nie można przewidzieć również, jak by zachowała się Anita Włodarczyk, gdyby spadłaby wówczas na niższą lokatę. Ale nie zdarzało się to tylko w lekkiej atletyce. W szermierce z kolei sekunda trwała prawie minutę. To jest pan za tym, by wprowadzić w każdej dyscyplinie sportu powtórki telewizyjne? - Zdecydowanie tak. Teraz dochodzi czasami do niepotrzebnego wypaczania sportu. Jeśli mamy takie możliwości, by bezsprzecznie powiedzieć, że coś się stało lub nie, to bez sensu jest z tego nie skorzystać. Po co ten rozwój techniki? To może wrócimy do mierzenia odległości na stopy czy kroki. Proszę opowiedzieć trochę o Sydney. - Dla mnie to całkowicie inne igrzyska. Bardzo sentymentalne. Jeśli jednak spojrzeć na to z boku, to Australijczycy do perfekcji doprowadzili opróżnianie z ludzi Parku Olimpijskiego. Był on znacznie większy od chociażby tego w Londynie i tam bywało, że ok. 21 czy 22 było 300 tys. ludzi do wywiezienia, a im to zajmowało 40 minut. To było dla mnie niesamowite. Z polskiego punktu widzenia czas był trochę kiepski. Startowaliśmy w totalnie niemedialnych godzinach, ale poza tym super. Które igrzyska były dla pana najbardziej stresujące? - Chyba Atlanta. Pierwsze, byłem młody, piękny. Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Do każdych takich zawodów podchodzi się jednak z podwyższonym poziomem stresu. Teraz w Londynie też tak było. A Rio de Janeiro w 2016 roku? - Taki jest plan. Jeśli zdrowie dopisze, to na pewno.