Na ten dzień kibice lekkiej atletyki czekali od lat. Chcieli zobaczyć sprintera, który jako pierwszy w Polsce przebiegnie 100 m poniżej 10 sekund. W środę doczekali się. Cieszył się po biegu były rekordzista świata robiąc rundę z kwiatami w dłoniach, wiwatowało ponad 4000 widzów, niebo rozświetliły wielobarwne ognie sztuczne. Za Powellem podążał tłum dziennikarzy i fotoreporterów. Niespełna 26-letni Jamajczyk po raz trzeci wystąpił w mityngu Pedro's Cup. W dwóch dotychczasowych startach w Warszawie, w bardzo niekorzystnych warunkach, osiągnął 10,02 w 2006 roku oraz 10,12 w 2007. Obiecał, że przyjedzie ponownie, by po raz trzeci podjąć próbę złamania w Polsce bariery 10 sekund. I słowa dotrzymał, choć był kuszony tysiącami dolarów przez organizatorów sobotnich zawodów w Szanghaju. "Pieniądze to nie wszystko, liczy się słowo, które dałem" - powiedział Asafa Powell i przyznał, że był nagabywany przez Chińczyków. "Chcieli koniecznie, abym wystartował w Szanghaju. Miałem także ofertę z Korei Południowej". Ile oferowali? "Sporo, co najmniej dwa razy tyle niż menedżer Pedro's Cup. Czy żałuję, że odmówiłem? Nie, absolutnie. W Polsce czuję się bardzo dobrze i chciałem odwzajemnić sympatię jaką jestem tu darzony. Jestem szczęśliwy, bo dałem radość kibicom. Oni chcieli widzieć jak biegnie sprinter sto metrów poniżej 10 sekund. I zobaczyli. Gdyby nie było takiego zimna, wynik byłby jeszcze lepszy". Powell po raz 49. w karierze osiągnął rezultat poniżej 10 sekund. Przed nim jest tylko w tej statystyce Amerykanin Maurice Greene - 52 razy. "W tym roku tego bilansu nie poprawię, gdyż startem w Szczecinie zakończyłem sezon, ale w przyszłym ..." -uśmiechnął się Jamajczyk, który - jak przyznał - modlił się, aby w środę nie padało. No i deszcz nie padał, choć w prognozach była mżawka. "Cokolwiek robię zawsze towarzyszy temu modlitwa" -dodał. Zły na siebie był Kenijczyk Wilfred Bungei. Mistrz olimpijski pekińskich igrzysk tak się przejął porażką jakiej doznał 5 września w Brukseli w mityngu Złotej Ligi z Pawłem Czapiewskim (Lubusz Słubice), że zaraz "rzucił rękawicę" Polakowi i ..zapowiedział przyjazd do Szczecina. Zrezygnował nawet ze startu w Światowym Finale Lekkoatletycznym w Stuttgarcie, by jeszcze lepiej przygotować się na rewanż z Czapiewskim. No i rewanż nie udał się. Popularny "Czapi" wygrał w swoim stylu (1.46,75) a Bungei był drugi (1.47,34). Wściekły - na sędziów - był Tomasz Majewski. Mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą (20,90) wyprzedził o 2 cm srebrny medalista Amerykanin Christian Cantwell. Długo musiał się uspokajać zawodnik AZS AWF Warszawa, po tym jak kula wylądowała dobrze poza granicę 21 metrów, zaś arbiter podniósł czerwoną chorągiewkę. "Nienormalny facet" - krzyknął od razu Henryk Olszewski. "A za co pieniądze bierze delegat PZLA Przemysław Otomański, który widzi błąd i nie reaguje. Śpi? Nasi nie potrafią sędziować" -skomentował wyjaśniając, że zawodnik nie może opuścić koła wcześniej niż kula spadnie na ziemię, ale w przypadku Majewskiego tak nie było. "Proszę spojrzeć na powtórkę na telebimie". "Oczywiście że za wcześnie arbiter podniósł czerwoną chorągiewkę. Za bardzo chyba przejął się swoją misją" - dodał rozgoryczony mistrz olimpijski, który postawił sobie za cel wygranie wszystkich konkursów po igrzyskach. W czwartek odlatuje do Szanghaju, gdzie ma nadzieję na lepsze sędziowanie. Zadowolona, z uśmiechem na twarzy, schodziła z bieżni stadionu jego klubowa koleżanka Aurelia Trywiańska. W biegu na 100 m przez płotki była druga (12,93) za mistrzynią olimpijską Amerykanką Dawn Harper (12,75), która poinformowała dziennikarzy, że po raz drugi w karierze startowała w takim zimnie, a poza tym jest - jak oceniła - wszystko super. "Dla mnie pogoda była akurat bardzo dobra - powiedziała Trywiańska. - Jestem szczęśliwa, że udanie zakończyłam sezon na rodzinnym podwórku. Tu się wychowałam, gdzie był żużel i piach, a dziś jest piękny stadion, na trybunach którego siedzi moja mama. Męża nie ma, zarabia na życie w Arizonie, w Tucson. W czwartek lecę już do niego. Tam mamy dom, i tam będę przygotowywała się do następnego sezonu. Być może po mistrzostwach świata w Berlinie zakończę karierę, ale to jeszcze nic pewnego. Życie pokaże. W styczniu zaczynam studia doktoranckie w Northen Arizona University. Czy uda mi się je pogodzić z uprawianiem sportu - nie wiem". Do Stanów wyjechała dziesięć lat temu. Zanim zaczęła studiować w Iowa, gdzie trenowali i kształcili się czołowi polscy pływacy (m.in. Artur Wojdat, Rafał Szukała), przez rok doskonaliła język. Poznawała kraj i jego kulturę. Zagłębiała się w politykę. Jest absolwentką Iowa State University - panią magister nauk politycznych. Ale nie zapomina, że dobre podstawy wyniosła z VIII Liceum Ogólnokształcącego im. Olimpijczyków Polskich w Szczecinie, zdając w nim w 1995 roku maturę. Trywiańska bieganie ma we krwi. Jak podkreśliła z uśmiechem na twarzy, tę konkurencję wyssała z mlekiem matki, która również biegała przez płotki. Ojciec także był sportowcem, grał w piłkę nożną. Jako dziecko chodziła na stadion Budowlanych. "To mama zaprowadziła mnie na pierwsze zajęcia do swego trenera Kazimierza Lubika. Mam więc w stosunku do matki dług wdzięczności, że uprawiam sport - jedną z piękniejszych dziedzin życia". Tak jak w Warszawie, również i w Szczecinie ścigali się na wózkach na dystansie 1500 m sportowcy niepełnosprawni. Zwyciężył ponownie Arkadiusz Skrzypiński o mgnienie oka przed Zbigniewem Wandachowiczem (obaj Szczecin). "W Polsce startuje nas niewielu, to jest drogi sport -powiedział Skrzypiński. - Tylko my wiemy ile pracy poświęcamy na trening, ile pieniędzy wydajemy na przygotowania, ile innych rzeczy w tego powodu zaniedbujemy. Mityng Pedro's Cup pozwala nam pokazać się miłośnikom lekkiej atletyki raz w roku na bieżni stadionu. I za taką możliwość, która jest nagrodą za nasz wysiłek, jesteśmy wdzięczni organizatorom zawodów". Skrzypiński urodził się niepełnosprawny. Do wygodnego poruszania się potrzebuje kul. "Ale czy jestem inny, czy jestem gorszy? - pyta. - Rodzice pozwalali mi się bawić z kolegami na podwórku, nie trzymali w domu pod kloszem. To, kim jestem dziś, w głównej mierze im zawdzięczam. Koledzy nie traktowali mnie jak przybysza z innej planety". Jak podkreślił, przeszedł w życiu kilka zakrętów, teraz jest ustabilizowany. Praca, trening, dom -weekend to wyjazdy na zawody. "Mam synka Jędrzeja i wolny czas poświęcam jemu. Co będzie potem, co mnie spotka - nie wiem. Trzeba iść dalej, szukać szczęścia. Życie nie musi być szare" - powiedział.