- Czwarte miejsce to najgorsze jakie można zająć. A tak poważnie, to skoki próbne nie pokazywały tego co potem zrobiłem. Było naprawdę ciężko. Nie wiem, czy się warunki zmieniły, czy ja się dostosowałem. Bałem się potwornie o pierwszą wysokość. Później okazało się, że pokonałem poprzeczkę wiszącą 35 cm wyżej. Także z rekordu życiowego powinienem być zadowolony, ale na razie to jeszcze złość troszeczkę przemawia i rozgoryczenie - przyznał chwilę po zakończeniu rywalizacji Michalski (WKS SL Zawisza Bydgoszcz). Podobne odczucia miał Didenkow. - Liczyłem na lepsze miejsce. Przed zawodami byłem troszeczkę stonowany. Uważałem, że 5,75 - 5,80 to są moje wysokości, a teraz po zawodach czuję wielki niedosyt i z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że stać mnie na pokonywanie wysokości przynajmniej 5,85 - ocenił i dodał, że teraz czuje przede wszystkim zmęczenie: - ten konkurs nie ułożył się po mojej myśli. Wszystko zaliczałem w drugich, trzecich próbach. Może zabrakło trochę szczęścia? Michalski, który był bardzo blisko podium, przyznał, że sam czuł się już jedną nogą na nim. Jako pierwszy zawodnik zaliczył wysokość 5,85 i długo liderował. - Liczyłem, że da to miejsce na podium. Jak się okazało, w ostatnim najważniejszym skoku Kubańczyk Lazaro Borges pokonał poprzeczkę na 5,90 i zepchnął mnie na czwarte miejsce. Cały czas czuję się taki odepchnięty, ale myślę, że już jutro mi przejdzie i znowu będzie wesoło - powiedział 24-letni mistrz Uniwersjady z Shenzen. Z drugiej strony czwarte miejsce przed konkursem wziąłby w ciemno. - Nawet z pocałowaniem w rękę. Ale szybko czasy się zmieniają. Człowiek chce więcej i więcej. Dasz palec, a chcesz zaraz całą rękę. Ja chciałem całą rękę, może za dużo jak na jeden raz - ocenił. Już dzień przed zawodami polscy tyczkarze obstawiali, że na medal będzie trzeba skoczyć 5,85. - Rzeczywiście dawało, ale dla Francji. Gorycz cały czas przeze mnie przemawia. Co mam mówić? Cieszyć się, że na Polach Elizejskich się radują, a nie w Bydgoszczy? - skomentował Michalski, który na co dzień trenuje ze swoim ojcem Włodzimierzem. - Są plusy i minusy takiej sytuacji, ale ja nie narzekam. Plusem jest to, że mój tata zna mnie bardzo dobrze, wie na co zwrócić uwagę. Da jakąś kluczową wskazówkę, która może zmienić diametralnie sposób skakania. Z drugiej strony czasami niesnaski z treningów przekładają się również na życie domowe. To jest właściwie jeden jedyny minus. Mam ogromne zaufanie do taty. Wiem, że ma znakomite oko trenerskie, zresztą jest szkoleniowcem mistrza świata. Wierzę, że nasza współpraca będzie owocna także w przyszłym roku i nie będę na czwartym miejscu tylko na podium - zaznaczył. W polskiej męskiej tyczce rywalizacja na światowym poziomie jest już na krajowym podwórku. Jest czterech znakomitych zawodników i każdy z nich może stawać na podium mistrzowskiej imprezy - Michalski, Didenkow, Wojciechowski oraz leczący obecnie kontuzję Przemysław Czerwiński. - Na pewno wpływa to bardzo motywująco na nas. Teraz Paweł nam troszkę uciekł. Łukasz skoczył 5,85, więc ja czuję się jeszcze bardziej zmotywowany do treningu i już się wręcz nie mogę doczekać kiedy skończę ten sezon i zacznę przygotowania do igrzysk. Dużo ciężkiej pracy przede mną - wyznał Didenkow. Na przyszłoroczną olimpiadę w Londynie będzie mogło jednak pojechać tylko trzech polskich tyczkarzy. Taki jest bowiem limit na każdy kraj. Wyjątkiem jest państwo, które w poprzednich igrzyskach zdobyło złoty medal w danej konkurencji. Mają oni wówczas prawo wystawić czterech zawodników. - Dlatego plan jest taki, żeby któryś z nas wygrał igrzyska w przyszłym roku i do Rio mogło pojechać czterech Polaków. Już plan minimum taki zrobiliśmy z mistrzostwami świata, w Moskwie za dwa lata może startować nas czterech. Teraz trzeba to samo powtórzyć na olimpiadzie. Mam tylko nadzieję, że kolejność trochę będzie inna, ja już się tam na szarym końcu nie będę łapał, tylko wyżej - dodał Didenkow. Z Daegu - Marta Pietrewicz