- Po starcie czołówka narzuciła bardzo mocne tempo. Ja starałem się biec swoim i za realizację taktyki wystawiam sobie piątkę. Sporo zawodników już po pięciu kilometrach zaczęło się "gotować", a ja przesuwałem się do przodu, wcale nie zwiększając szybkości - powiedział mistrz Europy juniorów na 3000 m z przeszkodami z 2005 roku, absolwent Gdańskiej Wyższej Szkoły Humanistycznej na wydziale politologii. Jak przyznał, najgorsze były dwa końcowe kilometry, kiedy zaczął zmagać się z kryzysem na trudnej technicznie trasie z licznymi zakrętami. - Nogi stawały się coraz cięższe. Starałem się siłą woli utrzymać tempo. Widziałem będącego przede mną Włocha Daniele Meucciego, obrońcę tytułu z Zurychu, który również w poprzednich mistrzostwach Europy w Barcelonie w 2010 roku i Helsinkach w 2012 roku stawał na podium w biegu na 10 000 m. Miałem go w zasięgu ręki. Metę minął 16 sekund przede mną, ale ja już więcej sił wykrzesać nie mogłem. Dałem z siebie wszystko - podkreślił Chabowski. Mieszkaniec Wejherowa, który dwa tygodnie temu skończył 30 lat dodał, że czwarte miejsce w Amsterdamie jest jego najwyższą lokatą w seniorskiej imprezie międzynarodowej. Odnosząc się do swojego motta "kto nie ma odwagi do marzeń, nie będzie miał siły do walki", powiedział PAP: - W życiu warto stawiać sobie jakieś cele i do nich dążyć, mimo czasami różnych przeciwności losu. Trapiły mnie kontuzje, miałem operacje, ale wierzyłem, że się wyleczę, zdrowie wróci i jeszcze godnie się zaprezentuję w barwach biało-czerwonych. Dwa lata temu w Zurychu za odwagę zapłaciłem wysoką cenę. Prowadziłem przez większość maratońskiego dystansu, ale po trzydziestym kilometrze dopadł mnie kryzys, a na 35. minął mnie Meucci. Wyciągnąłem z tej taktyki wnioski i dziś pobiegłem odważnie, ale jednocześnie mądrze - stwierdził biegacz. Chabowski, pierwszy w historii mistrz Polski w biegu ulicznym na 10 km (2010, tytuł obronił w 2011), nie rezygnuje ze swojego nadrzędnego marzenia - rywalizacji olimpijskiej. Był już w składzie ekipy na igrzyska w Londynie w 2012 roku, ale w ostatniej fazie przygotowań ponownie doznał kontuzji. - Mogłem co prawda stanąć na starcie i po kilometrze się wycofać, ale chciałem być uczciwy wobec siebie i kibiców - przypomniał powód absencji nad Tamizą. W walce o udział w olimpijskim maratonie w Rio de Janeiro (rekord życiowy 2:10.07) również - jak zaznaczył - nie miał szczęścia. - W ubiegłym roku doznałem urazu mięśnia łydki, próbowałem osiągnąć minimum PZLA w kwietniowej imprezie w Londynie, jednak nie byłem w pełni sił. Ale z walki o igrzyska nie rezygnuję. Odpocznę fizycznie, psychicznie i dalej będę zmierzał do swych celów, marzeń, podbudowany czwartym miejscem w mistrzostwach Europy - podsumował żołnierz zawodowy w stopniu starszego marynarza w Komendzie Portu Wojennego w Gdyni. Z Amsterdamu Janusz Kalinowski