Przy okazji wyjazdu "Biało-czerwonych" do Turcji obyło się bez typowego polskiego "pompowania balonika". Wszyscy pamiętamy szumne deklaracje piłkarzy przed mistrzostwami świata w 2002 i 2006 roku, a także przed Euro 2008. Co bardziej zagalopowani prognozowali nawet mistrzowskie tytuły. Jak się skończyło? Pamiętamy boleśnie... Niestety podobne mocarstwowe ambicje, pozbawione zdroworozsądkowego przełożenia sił i potencjału na zamiary, panują wokół polskich koszykarzy. Dla drużyny, skompletowanej przed dwoma miesiącami, sukcesem było pewne zwycięstwo (pierwsze od 1997 roku na ME) nad Bułgarią, pokonanie utytułowanej Litwy i awans do drugiej fazy turnieju. Doceniam starania Marcina Gortata, który próbował zaszczepić w swoich kolegach wiarę w sukces i amerykański sen. Ale w pewnym momencie chyba wszyscy, nie tylko środkowy Orlando Magic, rozpędziliśmy się zbytnio w zawieszaniu medali na szyjach Polaków. Spójrzmy obiektywnie na stan polskiej koszykówki. Na poziom kadry narodowej w ostatnich latach, rozgrywki ligowe i występy naszych zespołów w europejskich pucharach. Ok, gramy u siebie, ale presja sukcesu wytworzona wokół reprezentacji nie jest normalna. Oni już nic nie muszą, tylko mogą. Tylko wtedy nie będą grać ze splątanymi nogami (jak przeciwko Turcji i Serbii) i kolejne zwycięstwa będą w zasięgu "Biało-czerwonych". Reasumując: więcej gry i ciężkiej pracy (nie tylko w kadrze, ale głównie w klubach z polską młodzieżą) mniej gadania, a sukcesy przyjdą. Tak jak u siatkarzy. Ale pamiętajmy, że polska siatkówka na ostatnie sukcesy (srebro MŚ w 2006, niedzielne złoto ME) pracowała latami. Polska koszykówka dopiero powstaje z kolan. I na nowo uczy się chodzić wśród tuzów basketu. Dariusz Jaroń, Łódź Czytaj także: Piekielnie trudne zadanie Gortata i spółki