PAP: Jak pan ocenia pierwsze miesiące treningów i gry w zespole Gonzaga Bulldogs? Przemysław Karnowski: - Zadowolona jest cała drużyna, bo 11 zwycięstw i tylko jedna porażka - to jeden z najlepszych startów w rozgrywkach w historii naszej szkoły. Indywidualnie też się cieszę, bo straciłem blisko 10 kilogramów, czuję się lepiej na boisku i ufają mi koledzy z zespołu. Dostaję od nich podania i grając zwykle około 15 minut w meczu, oddaję sześć, siedem rzutów. Dla debiutanta to powód do zadowolenia. Zwłaszcza że piłka wpada do kosza. Ze wskaźnikiem 57,1 procent jest pan w czołowej dziesiątce ligi w rankingu skuteczności z gry, w pewnym momencie było to nawet drugie miejsce. To znakomite osiągnięcie w lidze, gdzie w ponad 300 drużynach gra kilka tysięcy zawodników. - Staram się wykorzystywać podania, które dostaję pod kosz. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli już decyduję się na akcję, to powinna być ona skuteczna. Przyznam, że sam siebie zaskoczyłem, taką skutecznością. Chociaż z drugiej strony wiele do życzenia pozostawia wykonywanie przeze mnie rzutów wolnych. Mocno nad tym pracuję. Ma pan też mało zbiórek. Średnia 3,2 to niewiele, jak na środkowego. - Zgadza się. W obronie wszyscy w drużynie staramy się dobrze zastawiać tablicę i każdy indywidualnie skacze od odbitej piłki. Cóż, staram się dawać z siebie 110 procent, pomagać drużynie. Może w następnych meczach i w kolejnym sezonie i pod tym względem będę lepszy. W zrzuceniu zbędnych kilogramów pomógł jakiś specjalny program? - Przede wszystkim ciężka praca. Poza tym trochę ograniczyłem jedzenie. Przed sezonem mieliśmy bardzo ciężkie treningi kondycyjne. Teraz w trakcie rozgrywek, poza meczami, mamy 2,5-godzinne treningi, gdzie nie ma odpuszczania. To jest ten program odchudzania. Jakie są różnice między akademicką koszykówką w Stanach Zjednoczonych, a tą w polskiej ekstraklasie, gdzie w minionym sezonie pan występował? - W USA gra jest szybsza, bardziej rwana, z wieloma pojedynkami "jeden na jednego", no i bardziej atletyczna. Obawiałem się, że się nie przystosuję, ale daję radę. Coraz szybciej biegam do kontry, lepiej ustawiam się pod koszem. Trzeba się mocno starać, bo tutaj wielu zawodników prezentuje znakomitą skoczność i ogólne przygotowanie fizyczne. Kto jest pana najlepszym kolegą w drużynie? - Mieszkam z rozgrywającym Kevinem Pangosem z Kanady, z którym znam się od mistrzostw świata juniorów w Hamburgu w 2010 roku. W zeszłym sezonie graliśmy w reprezentacji reszty świata przeciwko drużynie USA podczas tradycyjnego Nike Hoop Summit w Portland. Mogę jednak powiedzieć, że ze wszystkimi z zespole mam bardzo dobry kontakt. Często żartujemy z siebie, ale na treningach zawsze się wspieramy. W waszej drużynie jest wielu obcokrajowców. - Mamy dwóch Kanadyjczyków - obok Kevina jeszcze Kelly Olynyk. Jest także Niemiec Elias Harris, Francuz Guy Landry Edi i ja. Tak naprawdę w podstawowej piątce jest tylko jeden Amerykanin. Mamy bardzo głęboki skład, dziesięciu zawodników może spokojnie wyjść na parkiet i grać. Jednym z nich jest David Stockton, syn Johna - najsłynniejszego absolwenta Gonzagi, legendarnego mistrza asyst w NBA, członka amerykańskiego Dream Teamu z igrzysk w Barcelonie. - Z Davidem dzielę pokój na wyjazdach. Mamy dobry kontakt. Rodzina Stocktonów mieszka w Spokane. Czasami, gdy trenujemy na siłowni, spotykam Johna. Miałem okazję z nim rozmawiać. Kilka razy podpowiedział mi nawet, jak poprawić moje boiskowe manewry. Staram się czerpać jak najwięcej z takich spotkań. Marcin Gortat powiedział niedawno PAP, że wielu kolegów z reprezentacji Polski przegrało zakłady, gdyż twierdzili, że nie wytrzyma pan w amerykańskiej drużynie długo i wróci do kraju jeszcze w grudniu... - Rzeczywiście, podczas zgrupowania kadry słyszałem nieraz, że szybko wrócę, że nie dam rady. Ale staram się i widzę, że wszystko idzie w dobrą stronę. Z Marcinem mam stały kontakt. Jako młodszy kolega, czasami pytam go o radę. Wiem, że oglądał moje mecze. Ja staram się oglądać spotkania Phoenix. Jak wyglądały przygotowania do sezonu rozgrywek uczelnianych? - Początkowo mieliśmy tzw. nieoficjalne treningi, bo nie mogliśmy mieć zajęć w grupie z trenerami. Byliśmy podzieleni na wysokich i niskich, pracowaliśmy nad kondycją. Do tego odbywaliśmy małe gierki, ale trenerzy nie mogli w nich uczestniczyć ani nam podpowiadać. Graliśmy między sobą, sami sobie sędziowaliśmy. Cztery tygodnie przed rozpoczęciem ligi zaczęły się oficjalne treningi, już ze szkoleniowcami. Oczywiście cały czas mieliśmy zajęcia na siłowni. Codzienny trening trwał dwie i pół do trzech godzin, więc na początku ciężko było się przystosować, ale teraz mogę powiedzieć, że to normalne. Proszę powiedzieć coś więcej o swojej uczelni - Gonzaga University. - To uniwersytet katolicki w Spokane w stanie Waszyngton, z siedmioma tysiącami słuchaczy. Widownia hali gier mieści około sześć tysięcy osób. Na nasze mecze studenci dostają za darmo 2-2,5 tysiąca biletów. Przed bardzo ważnym spotkaniem z Illinois, jak się potem okazało jedynym przez nas przegranym, miejscowi studenci dwa dni koczowali w namiotach rozbitych na śniegu, żeby dostać bilet i mieć jak najlepsze miejsce. Czym przejawia się katolickość uczelni? - Mamy kościół na terenie uniwersytetu. W niektórych budynkach mieszkają księża. Jeden z nich podróżuje z drużyną na mecze, pomaga nam. Zawsze po treningach modlimy się, tworząc wspólny krąg. W drużynie Gonzagi gra pan z numerem 24. To wybór czy przydział? - Chciałem grać z numerem 7, moim pierwszym w karierze, którą rozpoczynałem w Katarzynce Toruń, ale niestety zabraniają tego przepisy NCAA, z uwagi na zasady sygnalizacji sędziowskiej. Z kolei "piętnastka", mój pierwszy numer w reprezentacji Polski, była już zajęta, więc wziąłem 24, z którym w poprzednim sezonie grałem w Siarce Tarnobrzeg. Ze względu na to, że dwa plus cztery równa się sześć, a z "szóstką" gra najlepszy, moim zdaniem, koszykarz NBA - LeBron James. Nadano już panu boiskowy pseudonim? - Był taki mecz, w którym zdobyłem 22 punkty. Studenci zaczęli wówczas skandować "Polish Hammer". Marcin Gortat, który o tym usłyszał, powiedział, że to określenie jest zajęte i muszą mi znaleźć coś innego. Kibice starają się wymawiać moje imię, ale wiem, że powiedzieć "Przemek", a tym bardziej "Przemysław", nie jest im łatwo, więc zazwyczaj nazywają mnie "Shem" lub po prostu "PK" - od inicjałów imienia i nazwiska. Co pana zaskoczyło w NCAA? - Byłem przygotowany na zmiany, ale najbardziej chyba udogodnienia, jakie mają zawodnicy. Na przykład mogę iść na salę, kiedy mam ochotę, nawet w nocy, i rzucać do kosza, ile tylko zechcę. Mamy stały dostęp do obiektów. Specjalną kartą otwieram drzwi i wchodzę. Światła są zapalone, a specjalnej konstrukcji siatka zbiera piłki po rzucie i podaje nam, więc możemy ćwiczyć cały czas, nawet bez pomocy trenera czy kolegi. Urządza pan sobie takie nocne sesje? - Staram się, ale też pamiętam o nauce, więc nie zawsze mam czas. W każdym razie pracuję nad doskonaleniem umiejętności także poza treningami. Jak idzie nauka debiutantowi na uczelni? - W tym semestrze miałem głównie znane już sobie przedmioty, np. matematykę. Wybrałem też niemiecki, którego uczyłem się wcześniej. Mam chyba drugą średnią w drużynie - 3,46 w skali do 4, ale nie przeceniałbym tego, bo wiadomo, że chłopaki z drugiego, trzeciego roku czy seniorzy mają trudniej. Chociaż mnie też nie jest łatwo się uczyć, gdy wszystko trzeba przekładać z obcego języka. Po pierwszym semestrze wybrałem już specjalizację - będę studiował zarządzanie w sporcie. Jaki cel stawia przed drużyną trener Mark Few po tak znakomitym starcie w rozgrywkach? - Przede wszystkim skupiamy się na każdej kolejnej grze. Teraz w styczniu zaczynamy ważne mecze w swojej konferencji. Tuż po Wigilii wracam na bardzo ważne piątkowe spotkanie z Baylor, dobrym uniwersytetem. W styczniu naszym rywalem będzie Butler, który pokonał rozstawioną z numerem 1 Indianę. Zaczniemy też mecze w swojej West Coast Conference. Na pewno chcielibyśmy ją wygrać, awansować do March Madness, czyli najlepszych 64 zespołów rozgrywek i tam zajść jak najdalej. Pięciu rywali z reprezentacji USA, z którą dwa lata temu rywalizowaliście w finale mistrzostw świata do lat 17 w Hamburgu, już gra w NBA. Michael Kidd-Gilchrist i Bradley Beal są nawet podstawowymi zawodnikami zespołów Charlotte Bobcats i Washington Wizards. Pan ma chyba największe szanse z drużyny polskich srebrnych medalistów, by pójść w ich ślady... - Szczerze mówiąc staram się skupić na swoich obecnych obowiązkach. Czuję po sobie, że idę w dobrą stronę. Najważniejszy jest dla mnie bieżący sezon i ten następny. Wtedy dopiero będę myślał, co ze sobą zrobić. Na pewno chciałbym ukończyć studia. Jeśli chodzi o plany sportowe, wszystko zależy od tego, jak będę się rozwijał. Dziś trudno cokolwiek przewidywać. Wigilię spędzi pan w Polsce, ale już następnego dnia o 6 rano odlatuje do USA. Skąd ten pośpiech? - Już 28 grudnia gramy z Baylor, a na 25 grudnia zaplanowano trening zespołu. Dzięki różnicy czasu mam na niego zdążyć. Sylwestrowy wieczór też będzie zajęty. - Spędzę go w hotelu po meczu w Oklahomie, gdzie w ostatni dzień roku rozpoczynamy serię trzech spotkań wyjazdowych: kolejno z Oklahoma State, Pepperdine i Santa Clara. Na pewno będzie wesoło. Ogranicza pan jedzenie, ale w Wigilię chyba nie będzie oporów przed skosztowaniem tradycyjnych potraw? - Mam przygotowany przez trenerów plan zajęć na okres pobytu w Polsce. Na pewno go wykonam, ale podczas kolacji wigilijnej trochę sobie odpuszczę. Szczególnie ostrzę sobie apetyt na rybę i barszczyk, specjalności mojej mamy i babci. Czy 19-letni młodzieniec spodziewa się od rodziców prezentów pod choinkę? - Mam nadzieję, że tradycyjnie coś tam się dla mnie znajdzie, ale na pewno najlepszym prezentem jest to, że mogę spędzić z nimi święta. I spotkać przyjaciół. Rozmawiał Marek Cegliński