13 października 1963 roku Polacy, prowadzeni przez trenera Witolda Zagórskiego, przegrali w finale z potentatem - ZSRR 45:61. Sukces polskiego zespołu był jednak niepodważalny. Dzień wcześniej Polacy odprawili z kwitkiem w półfinale inną wielką drużynę Europy - Jugosławię. Polacy wygrali 83:72 z drużyną, w składzie której był niesamowity Radivoje Korac (najlepszy strzelec turnieju, ze średnią zdobytych punktów 26,6). Gwiazdami reprezentacji Polski lat sześćdziesiątych, która w kolejnych dwóch ME, w 1965 w Moskwie i 1967 w Helsinkach, zdobyła brązowe medale, byli Mieczysław Łopatka, Kazimierz Frelkiewicz, Jerzy Piskun, Janusz Wichowski. Z dwunastki, która wywalczyła srebrny medal, odeszło już na zawsze trzech zawodników - Bogdan Likszo, Marek Sitkowski i Andrzej Nartowski. Pozostali utrzymują do dziś dnia kontakty i spotykają się w Polanicy Zdroju na dorocznych mistrzostwach Polski oldbojów. W tym kurorcie srebrni koszykarze ME mają aleję gwiazd. We wrześniu odciski dłoni pozostawili w Polanicy Zdroju mieszkający we Francji Janusz Wichowski, Zbigniew Dregier oraz trenerzy Witold Zagórski związany od lat z Austrią i Ludwik Miętta- Mikołajewicz. - Kluczowym, najważniejszym meczem był półfinał z Jugosławią. To był bardzo dobry zespół, choć nie taki jak drużyna ZSRR, która była wówczas poza konkurencją. W finale mecz nie był tak jednostronny jak spotkanie z ZSRR w grupie, zbliżyliśmy się nawet na kilka cztery - pięć punktów - powiedział jeden z srebrnych medalistów Mieczysław Łopatka. - To były niesamowite dwa tygodnie. Mistrzostwa, ich atmosferę, pamiętam do dziś. Wrocławska hala była specjalnie oświetlona - tylko na parkiecie było jasno, a trybuny pozostawały w cieniu. Słychać było jednak niesamowity doping sześciu - siedmiu tysięcy kibiców. Mecze rozgrywane były od rana do wieczora tylko w jednej hali, a ludzie siedzieli całymi godzinami, w ogóle nie wychodząc na zewnątrz. Pamiętam szczególnie mecz z NRD, rozgrywany o dziewiątej rano. Myśleliśmy, że będziemy grać przy pustych trybunach. Wychodzimy na parkiet a tam prawie komplet. W meczu z Rumunią przeżywaliśmy kryzys, męczyliśmy się niesamowicie i wygraliśmy w zasadzie dzięki wspaniałemu dopingowi kibiców - dodał Łopatka. Srebrni koszykarze dostali symboliczne nagrody finansowe. - To były jakieś śmieszne pieniądze, nawet jak na tamte warunki i czasy. Dla nas nie miało to jednak znaczenia. To był zaszczyt grać w reprezentacji Polski. Ten sukces jest i będzie na zawsze w mojej pamięci. To była wspaniała ekipa i trenerzy, którzy potrafili połączyć młodość z doświadczeniem. Szkoda, że na igrzyskach w Tokio w 1964 roku, czyli tuż po mistrzostwach we Wrocławiu, zabrakło nam szczęścia i kilku punktów, by znaleźć się w strefie medalowej - powiedział Mieczysław Łopatka. - To były niezapomniane mistrzostwa. Zresztą nie tylko dla Polaków. Do tej pory koledzy dziennikarze powtarzają mi, że takich mistrzostw jak we Wrocławiu nie było później nigdy, choć warunki, jak na obecne realia, były skromne. Organizacja była wspaniała. Jeśli autobus miał odjechać spod hotelu o 7.57 to rzeczywiście odjeżdżał - powiedział Łukasz Jedlewski, dziennikarz od lat relacjonujący mecze koszykówki, który komentował w telewizji spotkania ME w 1963 roku. - W finale kibice gwizdali na zawodników ZSRR, ale to nie miało politycznego kontekstu. Koszykarze ZSRR byli poza zasięgiem. Przewaga pod koszem środkowego Janisa Kruminsza, Łotysza mającego 218 centymetrów wzrostu była po prostu niesamowita. Co prawda Kruminsz był wolny, człapał po parkiecie, ale centymetry i zasięg ramion dawały mu ogromną przewagę. Niesamowity był też rozgrywający Ormianin Armenak Alaczaczan. W zasadzie w ogóle nie rzucał, ale był szybki jak błyskawica i świetnie podawał do kolegów pod koszem - przypomniał Łukasz Jedlewski.