Pierwszy czynnik to oczywiście zawodnicy, a z tym od początku sezonu były we Wrocławiu problemy. Zaczęło się oczywiście od pierwszego szkoleniowca, czyli Andreja Urlepa. Sporą część przedsezonowego okresu transferowego Urlep spędził na trenowaniu i kadry i pewnie nie miał czasu na wyszukiwanie odpowiednich koszykarzy. Sezon się zbliżał, a zawodników brakowało, więc ściągnięto kilku w zasadzie "z łapanki". Sam Shaun Fountain chyba się zdziwił, kiedy usłyszał, że Urlep chce go mieć jako rozgrywającego w swoim zespole, po tym jak zobaczył go w jednym meczu przeciw reprezentacji Polski. Fountain pograł sobie w 4 meczach i jego miejsce zajmowali kolejni zawodnicy, którzy z kolei po paru spotkaniach również byli wymieniani. Takiej karuzeli transferowej nie powstydziłbym się nawet, z całym szacunkiem, trener Andrzej Kowalczyk. Dopiero w trakcie sezonu doszli zawodnicy, którzy w Śląsku mieli pełnić pierwszoplanowe role, czyli Jared Homan, Torrell Martin Rashid Atkins czy Andrius Giedraitis. Z tej czwórki chyba tylko Martin nie zawiódł i dzięki swojemu zaangażowaniu i żywiołowości stał się wręcz ulubieńcem publiczności, natomiast po wracającym z emerytury Giedraitisie i tak niewiele można było oczekiwać. Najwięcej pretensji można mieć do pary Homan - Atkins. I nie wiadomo tak naprawdę, który z nich wypadł gorzej. Nie warto zaglądać w statystyki, bo nie tam kryje się problem tych zawodników. Homan - 12 punktów, 6.5 zbiórki i 1 blok na mecz. Byłyby to wspaniałe osiągnięcia, ale raczej dla młodego Pawła Leończyka niż dla Homana, który uważał się za gwiazdę na miarę NBA. Fakt, grał w lidze letniej w ekipie Chicago Bulls, lecz kompletnie nie widać było po nim tego poziomu, który powinien sobą prezentować. Krzyczał na trenera i nie chciał siąść na ławce rezerwowych gdy grał źle, a potem pobił światowy rekord airballi rzuconych w trakcie Meczu Gwiazd. Problemem Homana był ego, które nie pozwalało mu znosić krytyki i zaakceptować faktu, że są na tej planecie lepsi środkowi od niego. Inaczej miała się sprawa z Atkinsem, który miał minę, jakby zamiast napojów energetycznych w przerwach meczu dostawał do picia sok z cytryny. Amerykanin cały czas sprawiał wrażenia znudzonego wielkiego koszykarza, który łaskawie zaszczycił klub swoją obecnością na parkiecie, która sama w sobie miała już być wyjątkowa, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego częste i niespodziewane wyloty do USA. Zagrał bardzo dobry mecz przeciwko Prokomowi, ale chyba tylko dlatego, że chciał pokazać włodarzom sopockiego klubu jak dobrze potrafi grać i że warto byłoby się zastanowić nad "podkupieniem" go ze Śląska.