Mecz Wisły z Odrą był ostatnim w karierze Doroty Gburczyk. Była już kapitan Białej Gwiazdy zakończyła swoją przygodę ze sportem, bo spodziewa się dziecka. W Wiśle spędziła prawie jedenaście lat. W tym czasie wywalczyła trzy mistrzostwa Polski, wicemistrzostwo Polski, dwa Puchary Polski, dwa Superpuchary Polski oraz awansowała do Final Four Euroligi Kobiet. INTERIA.PL: Przede wszystkim gratulacje. Wybrałaś już imiona dla dziecka? Dorota Gburczyk: Jeszcze nie, bo nie wiemy jeszcze jaka będzie płeć dziecka. Najważniejsze, żeby maleństwo było zdrowe. Jakieś preferencje co do płci? - Od zawsze najpierw chciałam mieć chłopca, a później dziewczynkę, żeby brat mógł się nią opiekować, tak, jak było to w mojej rodzinie. Jednak teraz korci mnie, żeby mieć dziewczynkę. Koszykarkę? - Na pewno dostanie wolność wyboru i będzie robić, co będzie chciało. No, w miarę możliwości (uśmiech). Mam nadzieję, że odziedziczy geny po mnie i po babci (Teresa Gburczyk to także była koszykarka, reprezentantka Polski - przyp. red.). Droga sportowca to dobra droga życiowa? - To droga pełna wyrzeczeń, wymagająca wielkiego poświęcenia, ale niosąca wiele radości, pięknych chwil, znajomości i możliwość zwiedzenia kawałka świata. A te niedogodności? - Gdy się ktoś decyduje na zostanie sportowcem musi to zrobić we wczesnej młodości, czyli musi wybrać między treningami a spotkaniami z koleżankami. Sport narzuca dyscyplinę. Poza szkołą i treningami nie miałam na nic czasu. Żałujesz? - Niczego nie żałuję! Choć na pewno mogło być lepiej, bo jestem osobą, która dąży do perfekcji i uważam, że zawsze można coś poprawić. Nie żałuję jednak, że mając siedem, czy osiem lat wybrałam koszykówkę. Mama nie była przekonana, natomiast tata był bardzo dumny. A jeśli twoje dziecko będzie chciało postawić na koszykówkę? - Moja mama nie stawiała oporów, ale przedstawiła mi minusy. I ja zrobię tak samo. Wtedy nie do końca wierzyłam mamie, jak każde dziecko, chciałam przekonać się sama. Teraz już wiem, że mama miała w stu procentach rację. Najtrudniejsze momenty w karierze? - Te, kiedy miałam kontuzje. Lata, gdy borykałam się z urazami kolan, w obydwu miałam rekonstrukcje wiązadeł krzyżowych, a wtedy wiązało się to z dziesięciomiesięczną rehabilitacją. Jeśli ktoś uprawia koszykówkę, to dlatego, że ją kocha. A jeśli się komuś zabiera to, co kocha, wtedy przeżywa się najtrudniejsze chwile. Mogłam oglądać, ale nie mogłam uczestniczyć. I to były najgorsze momenty. A te najlepsze? - Oj, trudno wybrać tylko kilka. Mogę podzielić moje wspomnienia na okres w ŁKS-ie Łódź i Wiśle Kraków. W Łodzi ukształtował się mój charakter i osobowość koszykarska. Pamiętam wielką dumę, gdy reprezentowałam zespół w rozgrywkach seniorskich. To było dla mnie wspaniałe przeżycie, gdy jako smarkacz, mogłam wystąpić z seniorkami w play-offach. Natomiast jeśli chodzi o Wisłę, to zawsze będę wspominać chwile, kiedy zdobywaliśmy tytuły mistrza Polski. Najmilsze było to, gdy po kilku latach Wisła odzyskała tytuł. Czujesz się gwiazdą? - Trudno się czuć gwiazdą, gdy przez wiele lat w zespole aż roiło się od najlepszych koszykarek na świecie. Ja jestem realistką i raczej nie bujam w obłokach. Choć czasami tego żałuję (uśmiech). Ale każda mała dziewczynka ma jakieś marzenia! Ty swoje zrealizowałaś? - Z tych dziecięcych marzeń jedno się nie spełniło do tej pory i pewnie się nigdy nie spełni. Gdy byłam małą dziewczyna chciałam mieć w domu lwa. A marzenia sportowe się spełniły. A jakie masz teraz? - Przede wszystkim związane z rodziną. To, żeby moje maleństwo - nasze maleństwo, bo zaraz mąż się obrazi - było zdrowe i szczęśliwe. A docelowo gromadka dzieci? - Pierwsza "piątka" Wisły Kraków! (śmiech) Patrząc na koleżanki środowisko sportowe się rozrasta. Myślę o Patrycji Czepiec, czy Ani Wielebnowskiej. Myślę, że wspólnymi siłami uda się stworzyć drużynę (śmiech). Kilka dni przed twoim zakończeniem kariery dowiedzieliśmy się, że w ciąży jest inna koszykarka Wisły - Janell Burse. - Zapewniałam władze klubu, że nie rozmawiałem z Janell i teraz też to potwierdzam - nie rozmawiałem z nią, nic nie ustalałyśmy i nie mamy wspólnego ojca naszych dzieci (śmiech). Ale proszę zaznaczyć, że żartuję, bo zaczną się spekulacje. Oczywiście, gdy się dowiedziałem, że jestem w ciąży przygotowywałem się jak o tym poinformuję władze klubu. Cztery dni przed tą rozmową dowiedziałem się, że Janell jest w ciąży. To mnie zabiło. Ale to naprawdę nie było ukartowane. To zwykły zbieg okoliczności. Mogę tylko dodać, że pewnie listopad był dobrym miesiącem... (uśmiech). Łzy na konferencji prasowej po ostatnim meczu to łzy radości czy smutku? - To były łzy smutku. Podkreślam, że będąc w ciąży jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, ale rozstanie z klubem po tylu latach jest smutna i przerażające. Co teraz? W Wiśle będzie dyrektor Dorota Gburczyk? A może prezes? - Proszę nie mówić głośno, bo zaraz przyjdzie tu prezes Ludwik Miętta Mikołajewicz. A mówiąc poważnie na razie nie myślałam o przyszłości zawodowej. Do sierpnia mam bowiem plany związane z moim maleństwem i skończeniem domu. Jednak na pewno nie rozstanę się z koszykówką. Chcę zostać w tym sporcie. Nie pogniewałabym się, gdybym mogła robić coś dla Wisły. To mój drugi dom, w którym spędziłam jedenaście lat. Jestem tu dwa razy dziennie. Mąż, teściowa, nie wspominając już o rodzicach, śmieją się, że częściej się widuję z panem portierem niż z nimi. Taka jest prawda. Chciałabym tutaj zostać. W roli trenera? - Dwa lata temu dostałam z klubu propozycję, aby zostać asystentem. Mam dyplom, który pozwala mi na prowadzenie zespołu nawet w najwyższej klasie rozgrywkowej. Na pewno mam też wielkie doświadczenie boiskowe. Nie wiem jednak, czy chciałabym trenować zespół na profesjonalnym poziomie, czy nie wolałabym ćwiczyć ze smarkaczami (uśmiech). Rozmawiał: Łukasz Mordarski