PAP: Rozgrywki w ekstraklasie koszykarek zostały zakończone na kolejkę przed końcem sezonu zasadniczego, co spowodowało, że złoto przypadło niepokonanej Arce Gdynia, a wicemistrzostwo pana zespołowi. Artego wróciło na podium po dwuletniej przerwie. Jak pan ocenia sezon? Tomasz Herkt: - Bardzo pozytywnie, bo rozsądnie wydaliśmy pieniądze i udało się zbudować zespół, który powrócił na podium, co było celem, postawionym przed rozpoczęciem ligi. Dziewczyny dobrze zaprezentowały się też w Pucharze Europy. Warto podkreślić, że udało nam się to mimo wąskiego składu, bo zaledwie po kilku kolejkach "wypadła" z gry kontuzjowana amerykańska środkowa Shante Evans, która miała być czołową postacią drużyny. Biorąc pod uwagę te okoliczności, to co osiągnęliśmy to duży sukces. O mistrzostwie Polski po raz pierwszy od ponad dwóch dekad nie decydowała faza play off. Właśnie pod koniec kwietnia walka wchodziłaby w decydującą fazę. Brakuje panu tego etapu? - Tak, brakuje adrenaliny, którą niosły mecze play-off. To zawsze gorący, najbardziej atrakcyjny czas rozgrywek, ale i loteryjny, czego jak szkoleniowiec doświadczyłem m.in. w minionym roku. Wówczas kontuzja czołowej zawodniczki Agnieszki Szott spowodowała, że przegraliśmy w ćwierćfinale. Uraz szczególnie przy rywalizacji do dwóch zwycięstw może diametralnie zmienić przebieg walki. Z punktu widzenia pracy trenera zawsze patrzę na to, jak zespół wygląda pod koniec sezonu zasadniczego, to jest miernik wykonanej pracy. Osiem lat pracy w Bydgoszczy zaowocowało czterema wicemistrzostwami (2015, 2016, 2018 i 2020), dwoma brązowymi medalami (2013 i 2014) i Pucharem Polski (2018). Czy będzie pan kontynuował pracę, bo do kolekcji brakuje jeszcze złota... - Właśnie skończył mi się kontrakt z Artego. Czekam na propozycję, nie tylko z Bydgoszczy, ale w obecnej sytuacji jest wiele znaków zapytania. Będę analizował każdą propozycję, nie tylko pod względem finansów, ale organizacji, możliwości rozwoju. Na pewno lata spędzone w Bydgoszczy dały mi pełną satysfakcję. Osiągnęliśmy sukces sportowy, zbudowaliśmy markę. To była praca w gronie osób, które kochają koszykówkę. Świetne warunki stwarzała też Arena Artego, widać zainteresowanie kibiców. Był pan trenerem reprezentacji przez siedem lat, a w 1999 roku osiągnął największy sukces w historii - mistrzostwo Europy. Wszystko się jednak kiedyś kończy. Czy pańskie doświadczenie nie podpowiada, że przyszedł czas na zmianę? - Jeśli w klubie jest bardzo stabilny skład, to rzeczywiście po trzech, czterech latach musi być rotacja, żeby nie nastąpiło +zmęczenie materiału ludzkiego+. Odchodzi trener, albo koszykarki. Tu w Bydgoszczy praktycznie co roku zawodniczki się zmieniały, więc nie czuję niebezpieczeństwa stagnacji. Oczywiście decyzje nie należą do mnie. Skrócenie sezonu wiąże się z innymi realiami finansowymi klubów. Od kilku tygodni, w całej Europie i w różnych dyscyplinach sportu trwa dyskusja o wywiązywaniu się z umów przez klubu w dobie pandemii. Czy z panem Artego się rozliczyło? - Jeszcze nie, jesteśmy w trakcie rozmów. Są zalecenia FIBA w sprawie realizacji umów. Generalnie trzeba się liczyć, że kontrakt nie będzie wypłacony w stu procentach. To kwestia znalezienia konsensusu. Wiem, że zawodniczki godzą się na obniżenie ostatniej pensji, ale u nas sytuacja jest specyficzna, inna niż w lidze koszykarzy w Polsce czy w Hiszpanii. Niemalże dokończyliśmy sezon zasadniczy, a play off mogły maksymalnie wydłużyć rywalizację, przy piątym meczu finału, o miesiąc i 17 dni, a więc do początku maja. A jak wyobraża pan sobie ekstraklasę w nowym sezonie? W dyskusjach pojawia się pomysł rozgrywek, męskich i żeńskich, tylko w krajowych składach... - Wszystko zależy od rozwoju sytuacji. Na obecnym etapie firmy i miasta ratują budżety, sam PZKosz. nie wie, jak będą wyglądać rozgrywki. To jasne, że pandemia spowoduje, że sztuka, kultura i oczywiście sport finansowo ucierpią. Liga bez zagranicznych zawodniczek? Wyobrażam sobie taki wariant. Czy będzie ciekawa i atrakcyjna dla kibica? Moim zdaniem tak. Oczywiście poziom się nieco obniży, ale pozostanie współzawodnictwo, emocje, poświęcenie zawodniczek, czyli to, co jest sednem sportu... Może czeka nas krótka liga, trzymiesięczna, jak za oceanem w WNBA? A jak pan radzi sobie w czasach przymusowej kwarantanny i licznych ograniczeń? - Jestem w dość korzystnej sytuacji, mieszkam pod Poznaniem, w domu. Mam ogród, do lasu przysłowiowe pięć metrów, choć przez kilkanaście dni nie można było z tego korzystać, ale już o tym zapomniałem. Można powiedzieć, że nie odczuwam skutków kwarantanny w takim wymiarze, jak mieszkańcy miast. Robię to, co zawsze po sezonie. Analizuję minione rozgrywki i przygotowuję się fizycznie do nowego sezonu: bieganie, rower, praca w ogrodzie, porządkowanie. Nie narzekam na nudę. Czyli niczego nie brakuje w pana uporządkowanym świecie? - Odczuwam niedogodności, tym bardziej, że jestem takim "uporządkowanym" człowiekiem. Brakuje codziennej normalności - spontanicznej decyzji podjętej z żoną: chodź, jedziemy do kina do Poznania czy do kawiarni. - Czego jeszcze brakuje - przewidywalności, do której przywykliśmy, i pewności, co do sportowej przyszłości w najbliższych miesiącach. Od lat było jasne, że przygotowania zaczynamy w sierpniu, we wrześniu są turnieje, a liga i puchary startują w październiku. Był komfort działania, bo znałem budżet, może 100 tysięcy więcej, może mniej, ale to wszystko było przewidywalne... Teraz tak nie jest. Olga Miriam Przybyłowicz