Jak się pani czuje przed sobotnim wyścigiem o mistrzostwo świata? Maja Włoszczowska, dwukrotna srebrna medalistka olimpijska w kolarstwie górskim: - Trochę marudzę, ale w moim przypadku to dobry znak. W tym roku mieliśmy bardzo napięty kalendarz. Duża liczba podróży wpłynęła na moje zdrowie. Miałam trudności z dostosowaniem się do różnych stref czasowych i to odbiło się na moich treningach. Trenowałam mocno, ale z powodu braku snu regeneracja nie była wystarczająca. Jestem też lekko przeziębiona. Delikatnie trzyma mnie ból gardła. Mam nadzieję, że to symptom dobrej dyspozycji. Bo gdy sportowiec jest w dobrej formie, to układ odpornościowy jest słabszy i łatwiej o infekcję. Na to liczę. Teraz udało mi się trochę odpocząć i nabrać świeżości. Lenzerheide to stałe miejsce zawodów w kalendarzu UCI. Czy odpowiada pani tamtejsza trasa? - Nie jest dla mnie idealna. Nie ma długich podjazdów, z wyjątkiem samego początku. Mamy cały czas rollercoaster, góra-dół, góra-dół, mnóstwo zakrętów. To trasa bardziej dla dynamicznych i siłowych zawodników niż dla takich jak ja - wytrzymałościowców. Zdecydowanie wolę długie, ciężkie podjazdy, na których mogę narzucić swoje tempo i zmęczyć rywalki. Tutaj trzeba cały czas być rześkim, dynamicznym, a jednocześnie czujnym. Nie ma ekstremalnych wyzwań, ale cała trasa jest naszpikowana korzeniami i żeby ją szybko przejechać, trzeba być zawodnikiem wyśmienitym pod względem technicznym. Zwłaszcza przy prognozie pogody, jaką mamy na sobotę. Ma padać? - W czwartek i piątek zapowiadają deszcz. Ja już jestem na miejscu i odbyłam pierwszy trening. Było niesamowicie ślisko po kilku deszczowych dniach, niektóre fragmenty wręcz bardzo trudne do przejechania. Generalnie trasa nie jest dla mnie, ale w ciągu ostatnich lat moja specyfika ścigania też się zmieniła. Jak jest się mocnym, to się jedzie na każdej trasie. Miała pani rozterki, jeśli chodzi o wybór sprzętu? - Wreszcie zdecydowałam się na rower z pełną amortyzacją - naszego nowego Krossa Earth. Mam nadzieję, że na tych korzeniach rower mi pomoże. Obserwuje pani rywalki. Która z nich będzie najgroźniejsza? - Bez dwóch zdań Jolanda Neff. W zawodach Pucharu Świata w La Bresse pojechała fenomenalnie. Wygrała, mimo że po drodze miała dwa "kapcie", a ja z dwoma "kapciami" byłam dziewiąta. Ona jeździ genialnie pod względem technicznym. Jeżeli będzie padało, to będzie jeszcze groźniejsza. Ale z drugiej strony Jolanda ściga się u siebie, jest pod presją, a w takiej sytuacji łatwo o popełnienie błędu. Bardzo mocna w La Bresse była Annika Langvad, ale w deszczu jej szanse maleją. Są jeszcze trzy dziewczyny, które zaliczam do faworytek: będąca w życiowej formie Emily Batty, Pauline Ferrand-Prevot i Gunn-Rita Dahle Flesjaa, która w tym roku wszystko podporządkowała mistrzostwom świata. Spodziewam się, że będzie walka. Jaki wynik w sobotnim wyścigu panią zadowoli? - Nie myślę w kategoriach, że zajmując to miejsce będę szczęśliwa, a tamto to już nie. Nie byłabym sportowcem, gdybym nie celowała w zwycięstwo. Może nie jestem w życiowej dyspozycji, ale wszystkie dziewczyny mają różne problemy. Nie tylko ja cierpiałam na bezsenność i byłam przeziębiona. Gunn-Rita też chorowała, niektóre zawodniczki też borykają się z kontuzjami. Oczywiście będę wniebowzięta, jeśli zajmę miejsce na podium, ale najważniejsze to pojechać na maksimum swoich możliwości i nie popełnić błędu, aby móc sobie powiedzieć na mecie: zrobiłam wszystko. Rozmawiał Artur Filipiuk