W niedzielę w meczu 26. kolejki T-Mobile Ekstraklasy Legia podejmuje Wisłę. Początek meczu o godz. 13. Zapraszamy na relację na żywo z meczu Legia - Wisła Relacja z meczu Legia - Wisła dla urządzeń mobilnych - Kraków i Warszawa to jak ogień i woda. Oba miasta praktycznie nie mają ze sobą nic wspólnego. Ciężko znaleźć jakikolwiek mianownik, który by je łączył. Kiedy przenosiłem się z Wisły do Legii, myślałem, że będzie to Stare Miasto. Nie było. W stolicy wszystkie ogródki i kawiarnie zamykały się o godzinie 22. U nas dopiero wtedy rozkręcało się życie - wspomina Marcin Jałocha, który wawelskiego smoka zamienił na warszawską syrenkę na przełomie 1992 i 1993 roku. Legia, czyli smutny obowiązek 6 lutego 1949 roku Wisłę wcielono do Zrzeszenia Sportowego Gwardia. Choć karb milicyjnego klubu ciągnął i ciągnie się dalej za "Białą Gwiazdą", to dzięki niemu skutecznie blokowano wyławianie talentów z Reymonta. O tym jak bardzo Józef Kohut chciał się odegrać na warszawiakach za dwa lata przymusowego pobytu w wojsku, najlepiej świadczy mecz pomiędzy Wisłą a Legią z 22 maja 1949. Legendarny napastnik "Białej Gwiazdy" strzelił dwa gole, a Wisła efektownie wygrała 4-0. "Obie bramki, zdobyte przez niego, były pierwszorzędnej marki. Pierwsza to rzut wolny z odległości ok. 30 m. silny ostry strzał ugrzązł w samym rogu bramki. Druga bramka, to wspaniała główka mimo interwencji Limanowskiego a po doskonałym dośrodkowaniu Mamonia, który z piłką przeszedł aż na pozycję prawoskrzydłowego" - opisywał "Przegląd Sportowy". Król Kazimierza jak mówiono o nim pod Wawelem, trafił do Legii tuż po wojnie. Nie miał wyboru. Dostał powołanie do wojska i musiał stawić się w jednostce. "Z pobytu w stolicy - jak wspomina syn legendarnego napastnika, również Józef - najczęściej wracał opowieściami do pewnej anegdoty opisującej zdarzenie, gdy wraz z innymi kolegami 'uprowadzili' z koszarów klubowych ciężarówkę z jedzeniem na ulicę, rozdając niezbędną żywność nie najlepiej przecież sytuowanym po wojnie Polakom" - wspomina historię piłkarza portal wislalive.pl Dużo dłużej czasu w stolicy spędził Zdzisław Mordarski. "Morero z Grzegórzek", jak mówiono o nim, był bohaterem głośnego wówczas sporu pomiędzy oboma klubami. Wojsko postawiło jednak na swoim i lewoskrzydłowy w 1946 roku musiał przenieść się z Grodu Kraka. A wcześniej Mordarski... miał zostać dożywotnio zdyskwalifikowany za udział w "drużynie hitlerowskiej i oddawania pozdrowienia hitlerowskiego na boisku". Zarzuty nie znalazły jednak potwierdzenia. Ostatecznie Mordarski spędził w Warszawie cztery lata. W lidze grał przez dwa sezony, wystąpił w 48 meczach i strzelił 17 goli. Dobra forma w wojskowych barwach zaowocowały nawet powołaniem do... reprezentacji Polski. Kiedy jednak mógł czmychnąć ze stolicy, nie wahał się ani chwili. Szybko spakował walizkę i wskoczył do pierwszego pociągu, jadącego do Grodu Kraka. Po powrocie pod Wawel grał w Wiśle jeszcze przez pięć lat. W 125 meczach, zdobył 49 goli. - Był dobry technicznie i miał też uderzenie techniczne, z podbicia. On miał przydomek Morero. To był taki piłkarz chyba włoski. Taki pseudonim przydomek przylgnął wtedy do niego - wspominał Kazimierz Kościelny, jego kolega z boiska. Pójść w kamasze musiał także Eugeniusz Woźniak. W Legii wystąpił jednak tylko w jednym meczu. Także w barwach Wisły nigdy nie zrobił poważniejszej kariery. Legia, czyli spełnienie marzeń Jedynym wiślakiem, który w ponad stuletniej historii klubu tak bardzo wyrywał się do przenosin do Legii był Marek Kusto. - Legia jest klubem wojskowym, mój ojciec zaś podpułkownikiem Wojska Polskiego. Wychowałem się w kręgu określonych tradycji i ten fakt zdecydował o mojej decyzji (...). Chciałem mieszkać w stolicy. Kto o tym nie marzy. Żyć tutaj to jednak zupełnie co innego niż gdziekolwiek indziej - mówił w głośnym wywiadzie, udzielonym tygodnikowi "Piłka Nożna". Kusto był bohaterem ogromnego zamieszania. W lutym 1977 roku został zdyskwalifikowany przez sąd koleżeński Wisły roczną dyskwalifikacją. Powodem tej decyzji było niestawianie się na treningach. "Piłkarz sam zgłosił się do odbycia służby wojskowej i wyraził chęć gry w Legii" - opisywał Przegląd Sportowy. Ostatecznie skończyło się na półrocznym zawieszeniu i w sezonie 1977/8 Kusto mógł już grać z wymarzoną "Elką" na sercu. Przenosiny tłumaczył też awansem sportowym. - Chcę być mistrzem Polski (...). Obecnie wydaje mi się, że klub ten (Wisła - przyp. red) nie uplasuje się wyżej niż na trzecim miejscu - mówił. Stało się inaczej. Ligę wygrała "Biała Gwiazda", a Kusto pomimo bogatej kariery nigdy nie został mistrzem Polski. - Ten wywiad z "Piłki Nożnej" ciągnie się za mną od lat - mówi z uśmiechem Kusto w rozmowie z nami i bagatelizuje zamieszanie, które spowodowane było jego transferem. - Po prostu zmieniłem klub. Moje odejście do Legii nie było jakąś sensacją. Z legionistami znaliśmy się z kadry, w futbolu był zupełnie inna atmosfera niż teraz. A Kraków? Oczywiście, że tęskniłem. Na początku ciągnęło mnie bardzo. Dużo czasu spędziłem w pociągach. W Warszawie udało mi się odnaleźć. W obu klubach grałem po pięć lat, oba są mi bliskie, ale to Wisła jest na pierwszym miejscu - zapewnia. Legia, czyli szansa Prawdziwy renesans formy przeszedł przy Łazienkowskiej Krzysztof Budka. Już w Wiśle uchodził za ogromny talent, ale jako jeden z liderów grupy bankietowej nie zrobił kariery na miarę talentu. O wspólnych eskapadach z "Dziunią" rozpisywał się w swojej książce "Spalony" Andrzej Iwan. W połowie lat 80. Wisła oddała swojego niesfornego obrońcę do Zagłębia Lubin. Później na jakiś czas zniknął. W 1988 roku został zdyskwalifikowany przez PZPN w dość niejasny okolicznościach, ponoć został oszukany przez działaczy Zagłębia. Rękę do niego wyciągnęła Legia i powoli dobijający do trzydziestki Budka stał się wyróżniającym stoperem ligi. Miał duży udział w wywalczeniu przez warszawian Pucharu Polski. Andrzej Strejlau tak rozkochał się w "Dziuni", że gdy opuścił Legię i przeniósł się do reprezentacji Polski od razu dał szansę gry swojemu ulubieńcowi. Budka zagrał trzy mecze z orzełkiem na piersi. Dziś dystansuje się do swojej piłkarskiej kariery. - Nie, dziękuję, nie wypowiadam się na temat piłki nożnej - od razu zakończył rozmowę z nami. Budka był bardzo ceniony przez kibiców Legii, ale stolicy pokochała Marcina Jałochę. O walecznym obrońcy przez lata śpiewano pochwalne piosenki. - Może nie byłem jakimś orłem, ale zawsze zostawiałem serducho na boisku. Kibice potrafili to docenić - opowiada w rozmowie z INTERIA.PL. Jałocha przeniósł się do Legii na przełomie 1992 i 1993 roku. Kraków opuszczał w glorii srebrnego medalisty z igrzysk w Barcelonie. - Wisła była wtedy w dołku finansowym. Co chwilę odchodzili najlepsi piłkarze. Po Kazimierzu Moskalu i Tomaszu Dziubińskim przyszedł czas na mnie. Nikt nie miał do mnie żalu. Na moim odejściu zyskali wszyscy - klub dostał kasę, ja lepszy kontrakt i możliwość sportowego rozwoju - dodaje Jałocha. Aklimatyzacja w Warszawie nie przebiegła jednak łatwo. - Przez pierwsze pół roku ciężko było mi się przyzwyczaić. Kraków to zamknięte miasto, wszyscy spotykają się na Rynku i tak naprawdę jak jesteś stąd, to znasz każdego. Warszawa to moloch. Każdy żył swoim życiem, wszyscy za czymś pędzili. Tak naprawdę nie ma wspólnych mianowników między oboma miastami - dodaje. "Marcin Jałocha, Marcina Warszawa kocha" - śpiewano przy Łazienkowskiej. Piłkarz grał w Legii przez blisko cztery sezony. Uczucie, jakim miasto darzyło wiślaka nie było jednak odwzajemnione. Jałocha wrócił do Krakowa. Tak jak wszyscy wymienieni w tej historii. Autor: Krzysztof Oliwa