10 dni temu podpisał kontrakt z Wisłą, a w poniedziałek zadebiutował w meczu przeciwko Termalice Bruk-Bet Nieciecza. Wszedł w 85. minucie, a krakowianie zremisowali 3-3. - Przy debiucie lekki dreszczyk był - mówił po spotkaniu. Interia: Jak przyjęła pana szatnia Wisły? Marcin Wasilewski: Większość zawodników już znałem, więc przeszło bezboleśnie. Ale jak to? Bez chrztu? - Na razie obeszło się bez, ale może jeszcze do niego dojdzie. Ktoś podniesie rękę na 37-latka? - Nie wiem, dawno nie było mnie w polskiej lidze, więc sporo mogło się pozmieniać. Na Zachodzie tego nie było, ewentualnie zapraszało się zespół na kolację. Z szatni Wisły dobrze zna pan Arkadiusza Głowackiego czy Pawła Brożka, ale też Radosława Sobolewskiego. Teraz to wciąż "Sobol" czy "pan trener"? - Trener, zdecydowanie trener. Spędziliśmy ze sobą trochę czasu na boisku, graliśmy razem w reprezentacji, ale teraz role się pozmieniały, więc podchodzę do tego z pełnym szacunkiem. Pytam, bo pan twierdził, że do trenerki pana zdecydowania nie ciągnie. - Nie, na razie tego nie czuję. Chyba jestem zbyt nerwowy i impulsywny. No to teraz z Sobolewskim jeszcze trudniej będzie wam pojechać na ryby, na które wybieracie się od kilku lat. - Powinna być okazja jak skończy się sezon. Lubię wędkować, ale nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem czas się wybrać. Liczę, że po udanym sezonie z Wisłą Radek mnie zaprosi (śmiech). A wydawałoby się, że kilkumiesięczny rozbrat z piłką sprzyja takim rozrywkom jak wędkowanie. - O nie, nudy nie było. Nie chciałem tracić czujności, wprowadziłem sobie plan i dyscyplinę, by być gotowym, gdy telefon zadzwoni. Chciałem, żeby zaległości była jak najmniejsze. Dieta, treningi, trener personalny, treningi u znajomego w Kalwariance - tydzień miałem zapełniony i ciężko pracowałem. Nie chciałem stawić się w klubie jak oldboj, by tylko poturlać się po boisku. Chciałem być pełnowartościowym zawodnikiem. Ludzie widywali pana nawet biegającego po Nowej Hucie w bluzie Leicester. - Leicester, także Anderlechtu. Cóż, trochę tego sprzętu treningowego zostało. Biegałem codziennie, taki sobie narzuciłem rytm. Jak rodzina na to reagowała? Przecież mogli powiedzieć - daj spokój, masz urlop, spędź trochę czasu z nami. - Szczerze? Nie byłem przygotowany, że 30 czerwca kończy mi się kontrakt z Leicester. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca... Przez kilkanaście lat w moim życiu panował reżim treningowy i ciężko mi bez tego było. Piłka i treningi to dalej moja pasja, sprawiają mi wielką przyjemność. Nawet żona przyznała, że w ostatnich dniach trochę wróciłem do normalności. Mówiła, że wcześniej byłem upierdliwy, nie do zniesienia, czepiałem się różnych rzeczy. Rozmawiałem ze starszymi zawodnikami i mówili mi, że jak nie ma się na siebie pomysłu po karierze, to pierwsze miesiące, a czasem nawet lata są ciężkie. A ja na to gotowy kompletnie nie jestem. Ale wymyślił pan sobie, co robić po karierze? - Nie, cały czas dawałem sobie jeszcze czas, do zimowego okna transferowego. Gdyby wówczas nie wypaliło, to intensywniej zacząłbym się zastanawiać. Na razie jednak adrenalina buzuje u mnie jak u młodego chłopaka. Nie kryję, że jestem w gorącej wodzie kąpany, że palę się do gry, ale serce to nie wszystko. Potrzeba czasu, choć już dużo go straciłem. Kariera wciąż trwa, choć mogła zostać przerwana już w 2009 r. Dalej nie lubi pan mówić o potwornej kontuzji po brutalnym wejściu Axela Witsela? - Nie, teraz nie mam z tym problemu. Kiedyś nie lubiłem, bo pierwsze pytanie zawsze było właśnie o to. Dziś jednak wiem, że się od tego nie odetnę. Tak jak w Polsce nie odetnę się od pękających spodenek (śmiech). Jestem już pogodzony, że o te dwie rzeczy zawsze będę pytany. Do dziś miał pan jakiś kontakt z Witselem? - Tylko na boisku, zagraliśmy przeciwko sobie dwa razy. Nie zapomnę o tej kontuzji, bo do dziś mam w nodze metal i śruby. Bramki na lotnisku piszczą? - No tak, mam gwoździa półmetrowego w kości piszczelowej, blaszkę w strzałkowej i osiem śrub. I tak już do końca życia? - Raczej nie, jak skończę grać w piłkę, to może tego gwoździa wyjmę. Na razie niech sobie będzie. To przeszkadza w życiu codziennym? - Nie. A zatrzymało karierę? - Nie wiem, jakby się potoczyła. Ale czegoś mnie to na pewno nauczyło - że nic się nie dzieje bez przyczyny. Miałem po tym trochę przemyśleń, to była niezła nauka. Jak wtedy się pan odnajdywał w życiu codziennym? - Motywacją był jak najszybszy powrót do zdrowia i piłki. Nie miałem czasu na myślenie, bo byłem zmęczony. Trenowałem codziennie po 8-9 godzin plus jeżdżenie po Europie i szukanie specjalistów, którzy mogliby mi w jakiś sposób pomóc. Jedynym celem był powrót na boisko. Nie obawia się pan, że głowa jeszcze długo będzie chciała, ale organizm powie: dość. I co wtedy? Z taką energią i posturą to może MMA? - Nie, na dziś nie (śmiech). Teraz czas na Wisłę i muszę sprawdzić, czy będę tu zawodnikiem wartościowym. A jak zobaczę, że się już nie nadaję, to może też mi to wyjdzie na dobre? Zobaczę, że przyszedł czas, by dać sobie spokój. Chcę być fair wobec siebie i ludzi, którzy mi zaufali. Może wtedy będzie łatwiej przejść na emeryturę. Legii jednak nie udało się pana przekonać do podpisania umowy. - No jakoś tam nie doszliśmy... Nie chcę o tym rozmawiać. Cieszę się, że wróciłem do Krakowa, do rodzinnego miasta. Do Nowej Huty? - Nie, tu już nie mieszkam, ale darzę ją sentymentem. Tam się wychowałem, tam stawiałem pierwsze kroki w Hutniku, tam szlifowałem swój charakter (śmiech). Hutę zawsze będę wspominał z dużym, dużym sentymentem. A teraz czas na Wisłę. Przy Reymonta widzi się pan tylko jako stoper, czy może prawa obrona jeszcze wchodzi w grę? - Nie, kompletnie nie. Ciężko rzucić 94 kilogramy na flankę. Nawet wagowo by to źle wyglądało (śmiech). Rozmawiał: Piotr Jawor