Pokonanie Levadii oznaczałoby grę z niezbyt mocnym Debreczynem. Wyeliminowanie Węgrów to co najmniej automatyczny awans do fazy grupowej Ligi Europejskiej, z czym wiąże się minimum 2,5 mln euro, nie licząc zysków ze sprzedaży biletów. Kolejny raz Wisła rządząca na krajowym podwórku potknęła się o europejskiego słabeusza. Nawet drużyna z Tallina okazała się nie do przejścia dla mistrza Polski. Tragedia? Dla kibiców "Białej Gwiazdy" na pewno tak. Ale połączona - który to już raz? - z poczuciem zażenowania. "Zgoda buduje, niezgoda rujnuje" Dwa lata temu, gdy zaczęła się współpraca dyrektora sportowego Jacka Bednarza z trenerem Maciejem Skorżą, wszystko wyglądało jak w starym dobrym małżeństwie. Bednarz nazywał Skorżę swoim "najlepszym transferem". Trener ze swojej strony po dżentelmeńsku nie utyskiwał na politykę transferową klubu, w której - jak to w Wiśle - nie wszystko miał do powiedzenia dyrektor sportowy i większość transferów nie przechodziła na "górze". Ostatnio to się zmieniło. Bednarz przestał decydować o czymkolwiek. To Skorża wspólnie z "górą" zdecydowali np. że bramkarzem Wisły nie zostanie Nurković (nie podobał się trenerowi bramkarzy Jackowi Kazimierskiemu), a obrońcą Brazylijczyk David Braz z Panathinaikosu. Pomysły transferowe dyrektora Bednarza były lekceważone. Ale nic w tym nowego. Przy Reymonta mieliśmy już takie przypadki, że dyrektor sportowy jest spychany do rangi chłopca na posyłki. Pamiętam, jak Grzegorz Mielcarski (autor transferów m.in. Jakuba Błaszczykowskiego, Clebera i Dana Petrescu) dowiedział się przez przypadek od doradcy zarządu Zdzisława Kapki, że właśnie zwolniono mu portugalskiego skauta Maria Branco. To był początek końca Mielcarskiego w Wiśle. Teraz w roli "odstrzelonego" od jakiegoś czasu występuje Bednarz. "Myślał kogut o niedzieli, a w sobotę mu łeb ścięli" Sztab trenerski ewidentnie przygotował szczyt formy piłkarzy na sierpień, gdy miała się toczyć decydująca batalia o awans do Ligi Mistrzów. Druga, a dla Wisły pierwsza runda odsiewu miała być lekka, łatwa i przyjemna. W meczach z Estończykami wiślacy wyglądali jak walec. Nie dlatego, że zgniatali rywala. Raczej z powodu ociężałości, braku przyśpieszenia i jednostajnego, niskiego tempa gry. Na pytanie: "Nie za późno zaczynacie przygotowania do sezonu?" trener Skorża miał odpowiedzieć: "Spokojnie, drugą rundę eliminacji przejdziemy z marszu". "Lepsze jest wrogiem dobrego" Miał Skorża fachowca od przygotowania fizycznego nie lada w osobie Andrzeja Bahra. Specjalista wykształcony solidnie na krakowskiej AWF w trenerce, w zakresie fizjologii brał szlify podczas kilkuletniej współpracy z Ryszardem Szulem, który z kolei jest za pan brat z najlepszym europejskim fachowcem w tej dziedzinie prof. Jerzym Żołądziem. Wisła przygotowywana przez Bahra grała jak z nut, pod względem motorycznym górowała nad krajowymi rywalami. Dowiodła tego choćby końcówka sezonu ligowego, w której "Biała Gwiazda" pobiła rodzimą konkurencję w wyścigu o mistrzostwo. Trener Skorża chciał jednak wprowadzić ulepszenie. Dlatego sprowadził Paolo Terziottiego. - Andrzej Bahr nie ma wykształcenia fizjologicznego, a Paolo ukończył uczelnię w Weronie właśnie w tym zakresie - uzasadnił. "Chytry traci dwukrotnie" Przed sezonem krakowianie mieli odzyskać napastnika Macieja Żurawskiego. Zaoszczędzili - "Żurawiowi" więcej zapłaciła Omonia Nikozja. Zdecydowały tylko względy finansowe, bo "Żuraw" z chęcią wróciłby pod Wawel. Efekt? W dwumeczu z Levadią as strzelecki Wisły Paweł Brożek okazał się bezradny pod bramką rywala. A "Władca Muraw" w pierwszym spotkaniu w barwach Omonii strzela gola z ponad 20 m w swoim stylu, piekielnie mocnym uderzeniem, po którym bramkarz nawet nie drgnął. Od wyjazdu Żurawskiego za granicę nie widziałem na polskich boiskach ligowych takiej bramki. ZOBACZ GOLA ŻURAWIA! Nie ma i nie będzie w Wiśle Żurawskiego. Podobne względy zadecydowały o tym, że w Krakowie nie grają już Kosowski i Baszczyński. To nie do udowodnienia, ale idę o zakład, że z trójką muszkieterów i przyjaciół zarazem: "Żuraw", "Kosa", "Baszczu" - Wisła nie poległaby nie tylko z Levadią, ale z nikim innym aż do IV rundy eliminacji. Oznaczałoby to, że jest co najmniej w fazie grupowej Ligi Europejskiej, czyli zarabia minimum trzy miliony euro. Tych pieniędzy nie odzyska teraz nikt i nie pomoże w tym ścięcie nawet trzech głów (trenera, prezesa, dyrektora sportowego). W polityce transferowej od jakiegoś czasu przy Reymonta kierują się niemal wyłącznie umiejętnościami piłkarzy, zapominając o cechach wolicjonalnych, charakterze. Ilu mamy dzisiaj w ekipie mistrza Polski piłkarzy, którzy nienawidzą przegrywać i na murawie walczą jak o życie, by uniknąć porażki? Na gorąco: "Sobol", "Mały", "Głowa". Dorzucilibyście jeszcze kogoś? Ja nie bardzo. Przynajmniej nie po tym, co zobaczyłem w Tallinie. "Ryba psuje się od głowy" Prezes Wisły Marek Wilczek jest wprawnym finansistą. Biegle potrafi wyliczyć na czym ile Wisła może stracić, a na czym zarobić. Długo pracował w "skarbówce", doświadczenie zdobyte tam pomaga mu w prowadzeniu finansów w spółce. Nie ma jednak na tyle autorytetu i charyzmy, by kierować tak dużym klubem jak Wisła. Marek Wilczek bardziej nadaje się na dyrektora finansowego klubu, prezesem powinien być ktoś z charyzmą Tadeusza Czerwińskiego i z piłkarskim know-how Mielcarskiego lub Bednarza. Ktoś, kto w krytycznej sytuacji potrafiłby wejść do szatni i powiedzieć: "Panowie, nie stać nas na porażkę w tym meczu, ruszcie tyłki!". Powiedzieć to tak, by do każdego dotarło. Wiedząc o tym, że na razie Wiśle brakuje takiego prezesa do Tallina pofatygował się sam właściciel Bogusław Cupiał. Nawet jego obecność nie pomogła. Po 10 latach bojów o Ligę Mistrzów Wisła znalazła się w punkcie wyjścia, a nawet jest gorzej, niż na początku. Przez cały sezon "Biała Gwiazda" nie będzie miała ważnego atutu własnego boiska. Obym się mylił, ale odpadnięcie z Levadią połączone z wygnaniem do Sosnowca, mogą oznaczać największy kryzys w dziejach Wisły w epoce Tele-Foniki. Prezes Cupiał musi się wspiąć na wyżyny własnej zaradności. Tylko czy ma jeszcze ochotę? Michał Białoński, Tallin