Maciej Słomiński, Interia: Dokładnie od roku jest pan ponownie Dyrektorem Akademii Piłkarskiej Śląska Wrocław. Z dziećmi i młodzieżą pracuje się lepiej niż z dorosłymi? Tadeusz Pawłowski, Dyrektor Akademii Śląska Wrocław: - U młodzieży najszybciej widać postępy. Jest to ciekawe i wdzięczne, daje wiele satysfakcji. Ma się do czynienia z dziećmi, które mówią szczerze. Czasem długo czekamy na postęp zawodnika ukształtowanego i możemy się nie doczekać. Praca z seniorami ma w ogóle jakieś plusy? - Jest inna, ciężko powiedzieć co jest lepsze. Dwa razy ratowałem Śląsk przed spadkiem z Ekstraklasy, jako pierwszy zawodnik w historii klubu jako trener i zawodnik byłem w europejskich pucharach. Każdy trener dąży do tego, żeby być trenerem kadry seniorów, ale jest tylko jedno miejsce. W naszym kraju dobrą markę posiada Akademia Zagłębia Lubin. Porównujecie się do lokalnego rywala czy robicie swoje? - Przez ostatnie trzy lata dokonaliśmy ogromnego skoku sportowego. Nie możemy się jeszcze do Zagłębia porównywać pod względem bazy, które ma całą akademię przy swoim stadionie. Trenujemy do południa, mamy dobrą współpracę ze szkołami mistrzostwa sportowego, chłopcy zaczynają lekcjami, są przewożeni autobusami do swych baz treningowych. Od nowego sezonu będzie jeszcze lepiej, bo wszystkie roczniki będą trenowały o jednej porze, chłopcy będą mogli być przesuwani między poszczególnymi grupami bez zaburzania planu lekcji. Akademia Zagłębie reklamuje się swymi absolwentami. Wyszli z niej Zieliński, Piątek, a ostatnio Jagiełło, Slisz i Białek. - Zazdrościmy im troszkę, że więcej chłopaków już weszło do Ekstraklasy, ale my też mamy pukających do jej bram. Jest Szpakowski, po którego sam jeździłem do Zielonej Góry, jest Samiec ze Środy Śląskiej, Boruń który przeszedł cały cykl szkoleniowy w naszej Akademii, jest Bergier. Mamy sześciu wychowanków w kadrze pierwszego zespołu, dla których skok do Ekstraklasy jest na wyciągnięcie dłoni. Życzyłbym sobie, że jeśli będziemy w pierwszej ósemce wówczas ci chłopcy dostaną szansę debiutu w lidze. Krążymy wokół tematu dzieci i młodzieży. Proszę powiedzieć jak wyglądał Wrocław Pana dzieciństwa? - Po wojnie Wrocław był ogromnie zniszczony. Wychowałem się na Kruczej niedaleko stadionu, jak się szło na piechotę do dworca po drodze były same gruzy. Urodziłem się w 1953 roku, czyli pierwsze wspomnienia to przełom lat 50/60 XX wieku, koło 15 lat po wojnie. Pamiętam zabawy na podwórku, na zmianę grę w piłkę i wykopywanie w ziemi różnych ciekawych odkryć. Dziś piękne wieżowce, hotele na każdym roku, bulwary nad rzeką. Ostatnie lata to ogromny skok do przodu, Wrocław stał się przepięknym europejskim miastem, angielski i niemiecki słychać na każdym kroku. Świetnie się tu żyje. Jako nastolatek przeprowadził się pan do Wałbrzycha. - Jako 15-letni chłopak zadebiutowałem w III-ligowym Pafawagu Wrocław, dwa lata później byłem już w ekstraklasowym Zagłębiu Wałbrzych, wówczas najlepszym klubie Dolnego Śląska. Dostałem kawalerkę po trenerze Brzeżańczyku, który potem trenował Feyenoord. Zagłębie jako trzecie drużyna w lidze grała w pucharach, jako 18-latek strzeliłem 15 bramek w Ekstraklasie. Skończyłem Technikum Górnicze, do południa trenowałem, uczyłem się wieczorowo. Dzięki temu mogłem pójść na studia i zostać trenerem. Czyli to Zagłębiu Wałbrzych zawdzięcza pan, że jest szkoleniowcem? - Bardziej silnej woli. Nie zachłysnąłem się tym, że w młodym wieku zarabiałem duże pieniądze. Nawet dziś to widzę, że pierwszy sukces i szkoła idzie na bok, nie tędy droga. Można pogodzić obie rzeczy, dobrze trenować i dobrze się uczyć. Wrócił pan do Wrocławia i został legendą Śląska. - Właściwie co roku graliśmy w europejskich pucharach, to był świetny czas. Moje przejście do historii Śląska, wynika z tego że nie był to jeden dobry rok, to były lata dobrej pracy i gry. Bramki strzelone Liverpoolowi, dwie bramki wbite Borussi Moenchengladbach, z Royal Antwerp bramka u siebie i na wyjeździe. Mecze z Napoli w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Dostałem dar przekazania tego co przeżyłem, jest co opowiadać dlatego jestem chętnie zapraszany na różne spotkania. Po nieszczęsnym meczu z Wisłą Kraków wyjechał pan za granicę. - Miałem iść do Lens, ale paszport leżał na milicji. W Polsce był stan wojenny zaproponowano mi żebym został na azyl polityczny, w domu żona z dwojgiem dzieci, nie zgodziłem się na to. W końcu Austria, powiedzieli mi: chciałeś zachodu to jedź na zachód. W międzyczasie spotkałem w Warszawie trenera Górskiego, który zapraszał mnie do grania do Grecji, ale wybrałem Wiedeń, zaledwie 450 km od Wrocławia. 30 lat spędziłem w Austrii, mam tam dwa mieszkania, właśnie w niedzielę lecę do domu. Z domu do domu? - Właściwie już nie wiem gdzie jest mój dom (śmiech). Przed mundialem w Argentynie był pan w najlepszym piłkarskim wieku, był cień szansy pojechać na mistrzostwa? - Rok przed mundialem w Argentynie byłem na sześciotygodniowym tournée - w Boliwii, Peru, Brazylii. Byłem blisko, wtedy o powołaniach do reprezentacji decydowało kto grał w jakim klubie. Priorytet miał Górnik Zabrze, Legia Warszawa, ale musiał być jeden zawodnik z Gwardii Warszawa. Nie chcę już dziś się bawić w politykę. Może byłem za spokojny? Może trzeba było bardziej się rozpychać łokciami, ale o tym dowiedziałem się dopiero później. Czemu właściwie wrócił pan z Austrii? Przecież mieliście tam jak u pana boga za piecem. Śląsk pana wezwał? - A żeby pan wiedział! Śląsk to jest mój klub, mam ponad 130 meczów jako trener w Ekstraklasie, przeżyłem różne chwile, fajna przygoda. W Austrii mieszkam w Bregenz, tam gdzie kończą się Alpy, nad Jeziorem Bodeńskim. Przy granicy z Niemcami i Szwajcarią, do Mediolanu cztery godziny, kawałek do Monachium, jestem kibicem Bayernu... Pewnie pan nim został, gdy Bayern kupił "Lewego"! - No nie trochę wcześniej, od 1986 roku, gdy Robert - mówiąc z przymrużeniem oka - mógł być dopiero w planach (śmiech). Jaka jest pana relacja z inną legendą Śląska, Ryszardem Tarasiewiczem? Kiedyś Abdou Razack Traore trafił do Lechii, nie do Śląska, gdy trener Tarasiewicz usłyszał że zawodnik jest oferowany przez agencję menadżerką pańskiego syna. - Byliśmy ostatnio na rybach - Janek Urban łowił, a ja z Ryśkiem sobie siedzieliśmy. Nie spotykamy się z Ryśkiem na co dzień, relacje są poprawne, gdy się widzimy jest respekt i poszanowanie. Chodziły plotki, że nie rozmawiamy, nie jest to miłość, nie brałem z nim ślubu. On był wielkim piłkarzem, który też się zasłużył dla Śląska, ja miałem swój okres, on miał swój. Jak pan to zrobił, że będąc trenerem Śląska okiełznał pan braci Paixao? - Flavio i Marco grają zawsze o zwycięstwo, nikogo się nie boją. Ich mentalność mi pasuje, tak jak oni ja jestem zawsze uśmiechnięty. Gdy wróciłem do Polski niektórzy mi mówili ze jestem nienormalny, że trener musi patrzeć spode łba na innych, trener powinien być zły. A tu przyjechał człowiek który szanuje i prezesa i portiera. Niektórzy dziennikarze pisali o mnie per "Wesoły Tadek", ale ci bardziej doświadczeni mówią: "Panie Tadeuszu niech pan się nie zmienia". Czytał pan biografię Sebastiana Mili? Ustalaliście wspólnie co tam ma być napisane? - Czytałem fragmenty, akurat te o mnie (śmiech). Sebastian napisał wiele ciepłych słów, za co mu dziękuję. Mamy kontakt, ale na pewno nie ustalaliśmy co ma pójść do książki. Z perspektywy czasu jak pomyślę o odsunięciu od zespołu, nie wiem czy dziś bym postąpił tak samo? Nie wiem czy dziś byłbym łagodniejszy? Jak to? - Gdy objąłem Śląsk, przyleciałem z Monachium, zaraz z lotniska jechałem na konferencję prasową. Później wieczorem około 21-22 zrobiłem spotkanie z pracownikami klubu. Wiele osób mnie nakierowało przeciw Sebastianowi. To było grono kilkunastu osób, będących blisko pierwszego zespołu. Zareagowałem tak jak Sebastian to opisuje - nie odwróciłem się, gdy zobaczyłem jak ciężko pracuje, przywróciłem go do zespołu. Kiedyś Krzysiek Ostrowski pojechał do Hotelu "Monopol" gdzie spała reprezentacja, Sebastian przekazał koszulkę dla mojego syna Piotrka. Napisałem sms, że dziękuję za koszulkę, on odpisał: "to ja dziękuję trenerze, gdyby nie pan tej koszulki by nie było". To są słowa które puentują naszą relację. Dziś po czasie analizuję tę sytuację i myślę że teraz nie postąpiłbym tak kategorycznie i nie odsunął go od zespołu. Wtedy pod wpływem pracowników zadziałałem ostro. Przed meczem z Cracovią dał pan wywiad na temat formy Sebastiana, tam zdaje się było blisko żeby telewizor wyleciał z okna. Z okna mieszkania państwa Mila. - Ten mecz wygraliśmy 1:0, ale przy ogromnym szczęściu gdyż po 10 minutach mogliśmy przegrywać 0:3. Bardzo nerwowa atmosfera, staliśmy pod płotem, w sektorze gości różne grube słowa pod naszym adresem leciały. Też tam wskoczyłem między kibiców i piłkarzy, w końcu jestem stąd. Skończyło się wspólnym skandowaniem WKS. Czy akademia i dzieci to kompensata ogromnej straty, którą pan poniósł? Mówię o stracie syna. - To byłoby za proste. Jako ojciec tego nie zapomnę. Te myśli wracają codziennie. Praca pozwala mi zapomnieć o tym wszystkim. Nie tyle praca z dziećmi, pomaga to że mam w ogóle dużo zajęć. Wracają wspomnienia, ale łatwiej się oderwać gdy jest dużo roboty. Liga startuje za kilka godzin. Śląsk wydaje się być w dobrej pozycji wyjściowej. Przez ostatnie lata graliście raczej w grupie spadkowej. - Mamy zespół jak na polską ligę bardzo rutynowany. Może ludzie go nie doceniają, ale Krzysztof Mączyński to lider nie tylko środka pola, ale również szatni. Jeżeli Śląsk będzie grał stabilnie w defensywie, jest to zespół który powinien finiszować w pierwszej trójce. Szeroki, wyrównany skład i napierająca młodzież, można próbować wystawić dwa zespoły. Wszystko co potrzeba do dobrego miejsca. Jest dobra atmosfera wokół klubu, dobre kontakty z mediami, które są nam przychylne, co nie zawsze było regułą. Potrzeba dobrego startu, ciężko lokomotywę zatrzymać jak się rozpędzi, gdy się złapie polot w grze. Macie ułatwiona zadanie, bo na ligową inaugurację jak wieść gminna niesie, Lechia przyjechała składem z CLJ. - Zweryfikuje boisko. Ile mi siwych włosów przybyło, gdy po błędach wprowadzanej przeze mnie młodzieży traciliśmy bramki. Łabojko, Pałaszewski czy Radecki potrzebowali czasu. Dziś ten pierwszy ma miejsce w podstawowym składzie. Nie może być tak jak w polskich klubach, że jak coś nie pójdzie, od razu dom stawiamy na głowie, zmieniamy plan o 180 stopni. Trzeba cierpliwości. Rozmawiał Maciej Słomiński