Polska Agencja Prasowa: W plebiscycie podsumowującym sezon piłkarskiej ekstraklasy znalazł się pan w gronie szkoleniowców nominowanych do tytułu Trenera Roku (wygrał Jan Kocian z Ruchu Chorzów). Objął pan Podbeskidzie pod koniec października, w bardzo trudnej sytuacji. Zimą niewielu wierzyło w pana zespół... Leszek Ojrzyński: - Mamy za sobą dobry sezon, zwłaszcza ten rok jest rewelacyjny. Szesnaście spotkań, tylko dwie porażki, obie wyjazdowe. I to minimalne, w ostatnich sekundach. To naprawdę jest wyczyn, przecież wiemy, jakim budżetem dysponujemy. Mamy chłopaków bardzo ambitnych, walczących. Nie są może jakimiś wybitnymi gwiazdami, ale przede wszystkim grali w piłkę jako zespół i robili co mogli. Na tyle skutecznie, że utrzymaliśmy się w lidze trzy kolejki przed końcem. Ma pan opinię trenera lubianego i szanowanego w drużynie. Taka chemia między trenerem i piłkarzami nie jest częstym zjawiskiem. Jak to się robi? - To pytanie do zawodników. Ja zawsze staram się służyć im pomocą, po to jestem zatrudniony. Jak ktoś mądry powiedział, najlepszą bronią trenera jest zespół. Muszę dbać o piłkarzy, ponieważ jestem na nich skazany i bez nich sam nic nie zrobię. Nie chodzi tu o jakieś kolesiostwo czy próby przypodobania się, ale o rzetelną pracę. Myślę, że zawodnicy to rozumieją. Po poprzednim sezonie mówiło się, że Podbeskidzie zachowało ligowy byt, bo miało w składzie króla strzelców Roberta Demjana. Jak się okazuje, można się utrzymać również bez niego. - Mieliśmy drużynę. Oczywiście nie było łatwo, teraz możemy sobie fajnie mówić, ale początki były bardzo ciężkie. Dobrze, że zdobywane bramki rozłożyły się wśród wielu zawodników. Przede wszystkim drużyna pracowała w defensywie. Chyba najczęściej w ekstraklasie zagraliśmy na +zero z tyłu+, aż 16 razy. Dzięki temu nawet jedna zdobyta bramka dawała nam trzy punkty. W ten sposób wygraliśmy kilka ważnych meczów. Defensywa Podbeskidzia składała się głównie z czterech doświadczonych zawodników, grających ze sobą regularnie. Prosta recepta, tak się przynajmniej wydaje. - Wcale nie jest tak prosto. Ja wyznaję zasadę, że cały zespół musi grać w defensywie, a odpowiedzialność - im bliżej bramki, tym jest większa. Rzeczywiście, w obronie miałem doświadczonych zawodników, tam była stabilizacja, dobrze spisywał się też golkiper, nominowany w kategorii Bramkarza Roku (Richard Zajac - PAP). Od kiedy przyszedłem do klubu, postawiłem na niego. Wcześniej miał problemy zdrowotne i mój poprzednik nie mógł do końca z niego korzystać. Podsumowując, cieszę się z naszego sukcesu, ale to już historia. Zostanie pan w Podbeskidziu na kolejny sezon? - Nie wiem. Do środy wszystko powinno się rozstrzygnąć. Zależy mi na czasie, bo wiadomo, że jeśli miałbym zostać, to trzeba już pewne rzeczy budować. Zwłaszcza że niektórzy zawodnicy mogą odejść. Piłeczka jest po stronie działaczy? - Tak. Ja powiedziałem, jak chciałbym to wszystko widzieć. Oni się zastanawiają, rozmawiają. Wiem, że czasami trzeba iść na kompromis, ale są rzeczy, na których mi najbardziej zależy. Jeśli się to uda, zostanę, bo tak zapowiedziałem. Mogę mieć jakieś rozmowy z innymi klubami, ale nie zaprzątam sobie tym głowy. Dzisiaj jestem w Podbeskidziu i zobaczymy. Jak wspomniałem, w środę powinno się wyjaśnić. Co jest dla pana największym zaskoczeniem minionego sezonu? - Postawa Ruch Chorzów. Szacunek, naprawdę. Zrobili niesamowity przeskok. W poprzednim sezonie zajęli 15. miejsce (Polonia Warszawa nie otrzymała licencji), a teraz... trzecie. - Mój pierwszy mecz w Podbeskidziu był właśnie z Ruchem, zremisowaliśmy 0:0. Wówczas zostaliśmy w tym miejscu, w którym byliśmy, a chorzowianie zaczęli się piąć w tabeli. Nam trochę więcej czasu zajęło pójście w górę. Oni to zrobili szybciej, załapali się do grupy mistrzowskiej. Cieszymy się, nasze obie drużyny są przecież z województwa śląskiego. Dodatkowo zdobyliśmy z nimi cztery punkty w tym sezonie, to też dobrze brzmi (śmiech). Uznanie dla zawodników i trenerów Ruchu, dokonali rzadko spotykanej rzeczy. Rozmawiał Maciej Białek