Było to w 3 sierpnia 1997 roku, kiedy Legia przy Łazienkowskiej pokonała Widzew Łódź 2-1. Magiera rozegrał całe spotkanie na środku obrony, w bramce stał Grzegorz Szamotulski, który dzień wcześniej... brał ślub w podwarszawskiej Lesznowoli. - Na weselu obecna była do rana cała drużyna. Pokazaliśmy, że jesteśmy profesjonalistami i dzień później wygraliśmy z Widzewem. Udowodniliśmy, że można się bawić bez alkoholu - powiedział całkiem na serio Magiera. Szkoleniowiec Legii faktycznie nie przepada za napojami wyskokowymi, ale patrząc na ówczesny skład legionistów, trudno nie uśmiechnąć słysząc to zdanie. Oprócz Magiery w tamtym meczu zagrali w drużynie Legii m.in. Bartosz Karwan, Ryszard Staniek, Sylwester Czereszewski czy Dariusz Czykier. Bohaterem spotkania był Kenneth Zeigbo, który w swoim debiucie strzelił gola dla prowadzonej przez Mirosława Jabłońskiego drużyny. Co jednak może dziwić najbardziej to fakt, że w bramce Legii stanął świeżo upieczony pan młody. - Taka była sytuacja, że nie bardzo miał go, kto zastąpić, choć nie ukrywam, byliśmy zdziwieni, że zagra. Pamiętam, że wspólnie jako cały zespół wyszliśmy z wesela, ale "Szamo" jako pan młody musiał oczywiście zostać do końca - twierdzi Sylwester Czereszewski. O okoliczności tego spotkania spytaliśmy też Jacka Kacprzaka, który pojawił się w drugiej połowie na boisku. - Szczerze mówiąc to wesele bardziej pamiętam niż sam mecz - śmieje się piłkarz. Na imprezę przyszła cała drużyna, nie przesadzaliśmy z alkoholem, ale zabawa trwała do rana. Trener Jabłoński też był obecny, ale z tego co pamiętam, poszedł wcześniej. Skandale? Nic takiego chyba nie miało miejsca - wspomina Kacprzak. - Nikt się nie upił. Mecz graliśmy późnym popołudniem, więc każdy, nawet "Szamo", zdążył się zregenerować. Zresztą, jak to mówi trener Bobo Kaczmarek, lepiej wieczorem wypić parę piw i pójść spać, niż przewracać się z boku na bok i nie zmrużyć oka przez całą noc. Pewnie wzięliśmy sobie do serca tę maksymę - uzupełnia ze śmiechem Czereszewski. - A mówiąc już serio, to wtedy mecz z Widzewem był zbyt poważną sprawą, żeby sobie to pokpić przez pijaństwo. A wspólna impreza z kolegami? Przecież okazji do wspólnych wyjść nigdy nie brakuje i nie brakowało - uzupełnia. Wydarzenia sprzed 20 lat słabo pamięta trener legionistów Mirosław Jabłoński, ale deklaruje, że nikt nie biegał po boisku na bani. - Na pewno żaden piłkarz nie był w stanie wskazującym, bo na pewno nie wypuściłbym go na mecz - deklaruje na początku. - Pamiętam, że umówiliśmy się z drużyną, że będą się bawić do określonej godziny, żeby mieć potem siłę zagrać całe spotkanie. Tak to czasem jest, że po imprezie zawodnikom wyjdzie mecz, ale mówiąc poważnie to z tamtym zespołem nie było większych problemów. Pilnowaliśmy ich. Mieliśmy swoich ludzi w warszawskich dyskotekach i gdy ktoś zabalował od razu o tym wiedzieliśmy - dodaje. Nie można nie odnieść wrażenia, że jednak Jabłoński miał wtedy spory kłopot ze złożeniem składu. Legioniści nie wykorzystali limitu pięciu przysługujących zmian. Na boisko weszli tylko Kacprzak, Czykier i Dariusz Solnica. Nieco eksperymentalne było też samo ustawienie. Na środku obrony zagrał Patrick Ndah. Dla Nigeryjczyka był to... jedyny występ w Legii. W defensywie wystąpił też nominalny skrzydłowy Bartosz Karwan. - Bartek zagrał w obronie, bo widocznie takie były wówczas założenia taktyczne. Czasem go tak ustawialiśmy, bo chcieliśmy wykorzystać jego umiejętności gry do przodu - zapewnia trener Legii, deklarując, że nie miał problemów z zebraniem drużyny. - Fajnie było, że wygraliśmy to spotkanie. Miało to miejsce, tuż po pamiętnej porażce z Widzewem w lidze 2-3, więc chcieliśmy się, choć w części zrehabilitować, choć każdy z nas zamieniłby triumf w Superpucharze na wygraną w lidze - kończy Czereszewski. Krzysztof Oliwa