Legia wygrała z Górnikiem Łęczna po bardzo przeciętnym meczu u siebie i rozpoczyna odrabianie strat do czołówki (ma przed sobą także zaległe spotkania). Mimo trzech punktów, głosy rozczarowania słychać nie tylko przy Łazienkowskiej, bo styl był słaby, a po sukcesie w Lidze Europy apetyty zostały mocno rozbudzone. Co bardziej rozpalonym głowom wydawało się, że na tej kanwie mistrzowie Polski będą demolować lokalnych rywali, przewyższając ich o klasę. A tak nie jest i raczej nie będzie.Analizując jednak na chłodno, to bardzo dobrze, że akcenty są tak rozłożone, aby Liga Europy miała priorytet. Kolejne tytuły na własnym podwórku, owszem są prestiżowe, ale miarą rzeczywistego postępu jest to co dzieje się z zespołem na arenie europejskiej. A efekty nie są traktowane jako wynik jednego tylko klubu, ale całej polskiej piłki klubowej. Pewnie, że nie można rzucić w kąt ligi, bo się może skończyć tak jak z Lechem w ubiegłym sezonie, gdzie dobry strat w Europie został okupiony degrengoladą w ESA, ale na przykład wygrywanie jak najmniejszym nakładem sił (jak z Łęczną), jest w pełni uzasadnione. Wiadomo, że dla UEFA, w której osuwamy się w różnych klasyfikacjach wciąż w dół, najistotniejsze są rankingi. Na ich podstawie wciąż znajdujemy się coraz niżej w hierarchii europejskiej i musimy startować z coraz niższych pułapów eliminacji. Aby je przebrnąć potrzeba nie tylko dobrych drużyn, ale też i fury szczęścia, mnóstwa zbiegów okoliczności, korzystnych rywali itp. Kiedy będące wyżej w rankingach zespoły klecą sobie spokojnie latem kadry, nasze ekipy już grają i bardzo często zupełnie niewypoczęte, nieprzygotowane i niekompletne, giną. Nie jest żadną przesadą twierdzenie, że nie jesteśmy aż tak słabi, jak wyniki naszych drużyn w letnich meczach eliminacji europejskich rozgrywek. Te same zespoły które haniebnie odpadają, paręnaście tygodni później w lidze już naprawdę potrafią robić dobre wrażenie i grać w piłkę. Tyle, że wtedy jest już pozamiatane. I kółko się zamyka. Aby wyjść z tego błędnego kręgu i przestać brnąć, trzeba przewartościować myślenie. I albo wzmocnić drużynę jeszcze zimą, a później latem w żadnym wypadku nie osłabiać, szykując armaty na Europę. Albo mieć przygotowane wzmocnienia zaraz po zakończeniu rozgrywek, aby nowi przeszli pełen cykl przygotowawczy i zwyczajnie się zaaklimatyzowali. Pewnie, że ten drugi wariant jest droższy, bo tzw. okazje pojawiają się najczęściej dopiero w ostatnich dniach okienka transferowego, ceny i żądania menedżerów wówczas spadają, bo czas goni. Tyle, że wczesna inwestycja daje większą gwarancję zwrotu w wyniku awansu do europejskich rozgrywek i profitów z tym związanych. W przypadku Legii o zimowych wzmocnieniach nie ma co mówić (były w dużej mierze niewypałem), letnie rozkręcały się niemrawo. Owszem, nowi gracze się pojawili z naprawdę dobrym Mahirem Emrelim na czele, ale działo się to tuż przed rozpoczęciem rozgrywek, albo w trakcie. Część graczy była albo niegotowa, albo zwyczajnie zbyt słaba. Dodatkowo pozbyto się lekką ręką jednego z najlepszych - Josipa Juranovica. Mimo tego, awans do Ligi Europy jakimś cudem (a raczej sposobem) udało się wywalczyć. Presja wywierana przez media, krytyka ze strony kibiców, a także gra w otwarte karty trenera, który wręcz żądał nowych graczy, miała sens. <a href="https://www.polsatsport.pl/wiadomosc/2021-09-20/dlaczego-legia-nie-zostala-sheriffem/?ref=slider_liga" target="_blank">Czytaj dalej na Polsatsport.pl - kliknij TUTAJ!</a>