Zaczniemy nietypowo. Co najbardziej szalonego w życiu zrobiłeś? - Powinno się ostrzegać przed takimi pytaniami, mógłbym się przygotować. No dobra, mam - biegałem przed bykami. Chyba żartujesz. - Naprawdę! Raz w roku w Pampelunie odbywa się największa impreza na świecie, Festa di San Firmino, podczas której ma miejsce tradycyjna gonitwa byków. Rano ulicami miasta przed bykami uciekają setki ludzi. Do Pampeluny przybywa mnóstwo obcokrajowców i każdy z nich - podobnie jak mieszkańcy miasta i regionu - chce wziąć udział w słynnej gonitwie. My, ludzie z Pampeluny, szczególnie czujemy tę specyficzną atmosferę i adrenalinę. Każdy z nas chce tego spróbować przynajmniej raz w życiu. I Ty spróbowałeś... - Tak, jako siedemnastolatek. Pobiegłem kilka razy, nie za blisko, bo wiem, że jest to bardzo niebezpieczna zabawa, nie tylko ze względu na rozwścieczone byki, lecz także z uwagi na tłum, który daje się ponieść emocjom. Ludzie się przepychają, niektórzy są w kiepskiej dyspozycji fizycznej po całonocnym zaprawianiu się alkoholem. Wiele osób podczas ucieczki pada na ziemię a wszystko dzieje się tak szybko, że właściwie nie masz czasu na reakcję. Przyznam uczciwie, że nie ustawiałem się zbyt blisko byków, bo nie chciałem nadmiernie ryzykować - grałem już wówczas w juniorskiej drużynie Osasuny, dlatego zachowywałem w miarę bezpieczną odległość 20-30 metrów od szarżujących zwierząt. Mam kolegów, którzy biegnąc ulicami miasta, starają się być jak najbliżej byków i wręcz je dotykają, ale dla mnie byłoby to już za dużo. Nikt nie jest w stanie w stu procentach przewidzieć jak zachowa się zwierzę. Byki mają ogromną siłę, ważą 500-600 kg, biegniesz na adrenalinie i wiesz, że w starciu z takim olbrzymem nie masz żadnych szans. Jest się czego bać. - Przez cały czas wiesz, że twoje życie jest zagrożone i nie możesz popełnić żadnego błędu, bo może on się skończyć tragicznie. W ostatnich latach w Pampelunie było kilka śmiertelnych wypadków podczas gonitw. Nie każdy, kto decyduje się na udział w gonitwie, zdaje sobie sprawę, że jest to naprawdę niebezpieczne. Myślę, że niektórzy zabierają się za to zbyt pochopnie, nie potrafią odpowiednio reagować na byki, nie wiedzą czego się mogą po nich spodziewać. A Ty wiedziałeś? Skąd? - Żyjąc w okolicach Pampeluny od małego próbujemy tego i oswajamy się z bykami, a wcześniej cielaczkami, dlatego myślę, że mam w tym trochę doświadczenia. Dla dzieci i młodzieży często organizuje się małe korridki, dorośli ludzie chodzą na "capea". Nie pokazywałem nigdy jak to wygląda? Nie. - Zobaczycie na nagraniu. Organizowane są imprezy, podczas których ludzie mogą pobawić się trochę z cielakami na małych arenach. Takie imprezy to "capea" - całe grupy ludzi wynajmują arenę i rezerwują miejsca w pobliskiej restauracji, spędzając na zabawie cały dzień od rana do wieczora. W taki sposób świętują zakończenie sezonu na przykład drużyny piłkarskie z naszego regionu, chociażby pierwsza i druga drużyna Osasuny. Jest to też popularna forma organizacji wieczorów kawalerskich. "Capea" to taka nasza lokalna tradycja. Przyznam, że tą gonitwą w Sanfermines mnie zaskoczyłeś. Postrzegam Cię jako bardzo spokojnego człowieka. - I taki rzeczywiście jestem, ale każdy ma swoją drugą twarz i w życiu jest czas na trochę szaleństwa. Z wiekiem człowiek poważnieje, ma inne sprawy na głowie. Jako zawodowy piłkarz już bym się zresztą nie pokusił o udział w takim biegu, bo łatwo stracić coś, nad czym się latami pracuje. Każdemu jednak polecam udział w naszym święcie. Warto przyjechać do Pampeluny w lipcu i zobaczyć na własne oczy jak to wszystko wygląda. Wróćmy do spokojnej strony Twojej natury. Jak przeżywasz mecze? Na zewnątrz wydajesz się być niewzruszony. - Rzeczywiście, ludzie często mi mówią, że nie pokazuję, tego co naprawdę czuję. Jest tak zresztą nie tylko w życiu zawodowym, piłkarskim, lecz także w osobistym. Po meczach, które nam nie wychodzą, na pewno jestem wk...y, ale nie lubię pokazywać moich emocji innym ludziom. Pokrzykuję do siebie i na siebie, a jednocześnie trzymam nerwy na wodzy. W szatni nie pokazuję co czuję, ale potem jadę do domu i... wtedy pokazuję. W jaki sposób? - Coś na ten temat może powiedzieć moja dziewczyna Dominika. Po porażkach jestem zły, gadam pod nosem, nic mi się nie chce, jestem opryskliwy i rozdrażniony. W teorii każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, jakie jest życie piłkarza - nie zawsze zwyciężasz, czasami musisz pogodzić się z porażką i zostawić ją za sobą. No właśnie - w teorii. W praktyce nie jest to takie łatwe. Na szczęście Dominika to rozumie, skończyła psychologię i wie jak rozwiązać pewne sytuacje, a ja po jakimś czasie zawsze przepraszam ją za swoje zachowanie. Psycholog w domu to chyba fajna sprawa? - Wiadomo, w życiu bywa lepiej i gorzej. W piłkarskim życiu bywa gorzej kiedy drużynie nie idzie, albo kiedy łapiesz kontuzję. W takich przypadkach Dominika stara się nastawiać mnie pozytywnie, motywować, choć nie zawsze łatwo ze mną wytrzymać. Rok temu doznałem najcięższej do tej pory kontuzji - miałem operowaną przepuklinę, a po zabiegu przez dwa tygodnie nie mogłem robić nic poza leżeniem. Było naprawdę kiepsko, bo nie dość, że nie byłem w stanie ćwiczyć, to jeszcze miałem problemy ze zwyczajnym poruszaniem się - potrzebowałem pomocy przy wstawaniu i tak dalej. Jestem wtedy dość męczący, a ona ma wielkie pokłady cierpliwości. Teraz leczysz uraz mięśnia. Jak znosisz okres rehabilitacji? - Czasem wiem, że nie jestem jeszcze w 100 procentach zdrowy i gotowy do treningu z drużyną, ale podświadomość i tak nie daje mi spokoju. Mam wrażenie, że powinienem pracować więcej, wrócić szybciej, trochę brakuje mi cierpliwości - wyczekuję zajęć z resztą zespołu, bo najlepiej się czuję, trenując razem z nimi. Jak wiem już, że powrót jest naprawdę blisko, jestem coraz bardziej niecierpliwy. Obecna kontuzja nie jest na szczęście groźna i już za kilka dni będę mógł trenować z pełnym obciążeniem. Kadra jest szeroka a meczów będzie wiele, więc każdy z nas na pewno dostanie swoją szansę. Ważne, żeby być przygotowanym w stu a nie 80 procentach. Legia jest w tym sezonie bardzo mocna. To najlepszy zestaw piłkarzy z jakimi grałeś w Warszawie? - Na początku też mieliśmy bardzo dobrą pakę. Roger, Edson, Dickson Choto, Vuković to byli świetni zawodnicy. Obecna Legia jest tak mocna, bo jej trzon od dawna jest taki sam. Podstawowi piłkarze nie odeszli, a dodatkowo się wzmacniamy. Taka ciągłość jest bardzo ważna. Im więcej czasu spędzamy ze sobą na boisku, tym lepiej nam idzie i wzrasta nasza pewność siebie. Ćwiczysz te same schematy, masz przy sobie tych samych zawodników, wiesz jak gra kolega obok. Zespół zawsze potrzebuje czasu, żeby wszystko zagrało. Wyglądacie na pewnych siebie. - Może nie zawsze wyglądamy na boisku super, ale zawsze jesteśmy solidni. Staramy się być bardzo blisko między liniami żeby sobie pomagać i nie dać za dużo miejsca przeciwnikom. Jak mamy piłkę wiemy co chcemy z nią zrobić i wiemy czego możemy się spodziewać po rywalach kiedy to oni konstruują akcję. Współpraca na boisku wygląda w Legii coraz lepiej, bo wiemy co chcemy robić na boisku i to jest to, nad czym pracujemy na treningach. Przy Henningu Bergu Legia wygląda na drużynę poukładaną taktycznie. - Cały czas analizujemy naszą grę, nasze ustawienie taktyczne, sztab bierze pod lupę każdy detal. To nie jest tak, że jak wypadniemy słabiej mówimy "trudno, stało się, idziemy dalej". Nie - my staramy się analizować popełnione błędy najpierw grupowo, a potem także podczas rozmów indywidualnych. Dla trenerów bardzo ważna jest gra każdej formacji i pojedynczego zawodnika. Myślę, że dlatego każdy z nas robi postępy. Jaki jest Henning Berg? - To bardzo spokojny i wyważony człowiek, ale poznaliśmy się już i coraz częściej lubi sobie z nami pożartować. To też ważne dla drużyny w szatni żeby móc się czasem rozluźnić. Na treningu jest już oczywiście poważnie, trener wiele uwagi poświęca nam zwłaszcza podczas zajęć taktycznych. Istotne jest dla nas, że lubi rozmawiać indywidualnie z piłkarzami. Podpytuje jak się czujesz, czy dobrze znosisz obciążenia, czy potrzebujesz ich więcej, a może mniej. Komunikacja jest bardzo ważna i fajnie, że tak to funkcjonuje. No i że z czasem trener się rozkręca. Berg się rozkręca, a Tobie stuknęło w lipcu siedem lat w Legii. Kawał czasu. - Naprawdę dobra liczba. To dla mnie cenne, bo coraz mniej piłkarzy na dłużej wiąże się z jednym klubem. Xavi, Puyol czy Raul to nieliczne piękne futbolowe historie. Tendencja wśród młodych graczy jest raczej taka, żeby jak najszybciej wyjechać do zagranicznego klubu. - Czasem pojawia się taka oferta, że nie zastanawiasz się i bierzesz ją, bo być może to będzie ta jedyna jaką dostaniesz w życiu. Kiedy jesteś młody potrzebujesz jednak grania i czasem lepiej jest zostać w kraju rok czy dwa dłużej, nabrać doświadczenia, rozwinąć się i dopiero wyjechać. To trudna decyzja. Gdybyś był Michałem Żyro i zimą dostał ofertę z innego klubu to... - ...To na pewno nie wyjechałbym nigdzie w środku sezonu. Po zakończeniu można zdecydować się na transfer, ale w połowie nie ma to za bardzo sensu. Zawodnicy są w środku rozgrywek, a ty potrzebujesz trochę czasu na aklimatyzację. Łatwiej zaczynać przygotowania ze wszystkimi z równej pozycji startowej. Po polsku to akurat mówisz świetnie. - Już po pół roku umiałem się porozumieć w najprostszych słowach, ale całych zdań jeszcze nie wypowiadałem. Bardzo pomagał mi Cesar Sanjuan, który po pewnym czasie zaczął zresztą udzielać lekcji polskiego mi i Kibu. Dzięki niemu złapaliśmy o co chodzi w polskiej gramatyce, a potem po prostu poznawaliśmy kolejne słowa. Bardzo dobrym sposobem nauki było czytanie, ale kluczową sprawą były rozmowy w szatni, z drużyną. Moja rada dla obcokrajowców - trzeba rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Nieważne czy robisz błędy, ważne że próbujesz. Cieszę się, że trafiłem do Legii sam - przede wszystkim chciałem się uczyć, ale i musiałem. Jak masz towarzystwo dwóch kumpli, którzy mówią w tym samym języku co ty, to pewnie i motywacja jest mniejsza. Mnie jej nie brakowało. Teraz łapię się momentami na tym, że już myślę po polsku. Wracam do Pampeluny i zaczynam mówić do znajomych w niezrozumiałym dla nich języku. Koledzy robili sobie z Ciebie żarty w szatni? - Ja akurat takich sytuacji nie przeżyłem, ale "Dixie" opowiadał mi, że w jego przypadku bywało zabawnie. Trwa przedmeczowa odprawa, tuż przed nią koledzy poinstruowali Dicksona Choto, że powinien zabrać głos. Trener mówi, mówi, nagle zgłasza się "Dixie" i oznajmia: "nie ma sianka, nie ma granka". Było dużo śmiechu. Wiem, że utrzymujesz kontakt z Dicksonem Choto. Z kimś jeszcze? - Jestem w kontakcie z Rogerem, Tito, Descargą i Arruabarreną. Ten ostatni awansował z Eibar do Primera Division, a przecież mieli najniższy budżet. "Arru" jest tam kapitanem, także idzie mu naprawdę dobrze. To człowiek, który potrzebuje być blisko rodziny, przyjaciół, domu i myślę, że być może dlatego nie wyszło mu w Legii. Dzwonimy do siebie jeszcze z Raulem Bravo, który był u nas krótko, ale z tak pozytywnym i uśmiechniętym gościem po prostu niemożliwe jest nie mieć kontaktu. Z Cordobą awansował do 1. ligi, a teraz gra w greckiej ekstraklasie. Na Legii Twoi rodacy głównie łamali sobie zęby, Ty jeden sobie poradziłeś. Czy grasz na tyle dobrze, by być znanym piłkarzem w swoim regionie? - Ci, którzy interesują się futbolem i kibicują Osasunie, na pewno śledzą moje losy. W lokalnych dziennikach co kolejkę pojawiają się raporty o występach "navarros" w różnych ligach. To tak jakby warszawski dziennik pisał o wszystkich meczach piłkarzy z Mazowsza i relacjonował co u nich słychać. Bliżsi znajomi podpytują też oczywiście moich rodziców. Mama i tata są na bieżąco z wynikami Legii? - Oglądają wszystkie nasze mecze, a czasem i inne spotkania polskiej ligi. Prawdziwi koneserzy Ekstraklasy! - Rozpracowują naszych kolejnych rywali. Dzwonią do mnie i mówią na co musimy uważać, grając z danym przeciwnikiem. Zwłaszcza mama od zawsze bardzo emocjonalnie podchodzi do moich meczów, kibicuje mi i motywuje. "Dawaj Inaki, musisz być aktywny!" - radzi. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem i grałem mecze w swoich rocznikach zawsze wiedziałem, że mama jest na trybunach, bo słyszałem jak krzyczy. Jej głosu nie dało się pomylić z żadnym innym. Bardzo się cieszę, że nie ma gdzieś tego, co robię. Cesar Azpilicueta, Javi Martinez, Raul Garcia, Nacho Monreal, Astiz - co zdecydowało o Waszych sukcesach? Mówi się, że w Polsce akademie nie mają gdzie trenować. - Czy ja wiem? W Osasunie mieliśmy dwa naturalne boiska, na których trenowała pierwsza drużyna i raz w tygodniu rezerwy, oraz dwa sztuczne dla młodszych roczników. Wyglądało to mniej więcej tak, jak teraz na Legii, czyli pół boiska zajmowała jedna drużyna juniorska i pół kolejna. Dzieciaki trenowały popołudniami, po szkole, a "jedynka" i "dwójka" rano. Myślę, że co jakiś czas w danym roczniku trafia się po prostu kilku bardzo utalentowanych, dobrych zawodników. Legii też trafili się Wolski, Rybus, Borysiuk czy "Furmi", którzy solidnie pracowali i w efekcie odnieśli sukces. Kiedy my zaczynaliśmy przygodę z piłką czasy były zupełnie inne niż teraz. Dzieciaki wychodziły na dwór pograć w piłkę - teraz grają, ale na play-station. Trening da ci dużo, jednak nic nie zastąpi godzin na ulicy z piłką przy nodze. Z drugiej strony widać, że szkolenie w Legii idzie w dobrym kierunku. Z dzieciakami pracują byli piłkarze, którzy wiele mogą nauczyć i dzieciaki, i trenerów, którzy nie grali zawodowo w piłkę. Młodzi legioniści często trenują oko w oko z pierwszą drużyną. To na pewno ich ekscytuje i motywuje do pracy. Ciebie satysfakcjonują tytuły wywalczone z Legią? - Nadal jestem głodny sukcesów. Jak zaczynasz zdobywać trofea, to już nie chcesz przestać - chcesz więcej i więcej. Dlatego trzeba iść po kolejne mistrzostwo Polski. Niedawno zagrałeś 200. mecz w barwach Legii. Jesteś ważną postacią w drużynie? - Jestem dumny z mojego stażu w Legii, ale w Radzie Drużyny zasiadają inni piłkarze, którzy dobrze się w tym odnajdują - Miroslav Radović, Ivica Vrdoljak, Duszan Kuciak, Jakub Rzeźniczak. Vrdoljak jako kapitan to właściwa osoba na właściwym miejscu. Ma charakter, który powinien mieć kapitan, zawsze będzie bronił drużyny i walczył o jej interesy. Bierze odpowiedzialność za zespół, dyryguje nim. Podczas jednego z meczów opaskę dostał Jakub Kosecki. - Oczywiście w szatni lekko się z niego podśmiewaliśmy: "Jak to? "Kosa" kapitan?" Ale to były tylko żarty, bo mówiąc serio on też jest tu już ładny kawałek czasu i możemy się tylko cieszyć, że kolejne osoby wiedzą, jak funkcjonuje nasz Klub. Kuba to piłkarz, który ma wielką wiarę w siebie, jest hardy, to mu pomaga i na pewno nie trzeba w nim tego zmieniać. Kiedy pojawia się krytyka "Kosa" jest na tyle mocny, że ma ją gdzieś i nie interesuje go, co o nim mówią. Idzie do przodu i dzięki tej wierze jest gdzie jest. Ostatnio bardzo dobrze się prezentował, ale stracił trochę czasu na leczeniu kontuzji i musi odbudować się na tyle, by regularnie grać na wysokim poziomie. Twoje niezapomniane chwile w Legii? - Na pewno pierwszy zdobyty Puchar Polski, który wywalczyliśmy w Bełchatowie, pokonując w karnych Wisłę. Dwa mistrzostwa też były niesamowite. Wygranej 5:0 ze Śląskiem i przejazdu autokarem przez miasto nigdy nie zapomnę. Ale ciężko było zapomnieć także o katastrofach. Najgorszy moment to bez wątpienia przegrany tytuł za kadencji Macieja Skorży. Wystarczyło wygrać dwa z siedmiu ostatnich meczów i byłoby mistrzostwo, a my traciliśmy po kolei punkty. Zabrakło reakcji zespołu, nie umieliśmy dobić rywali, zostawiliśmy walkę o tytuł na ostatni moment, aż okazało się, że jest już za późno. Przez długi czas siedziało w nas wielkie poczucie winy, bo wiedzieliśmy, że to my daliśmy ciała. Jeszcze długo mieliśmy to w głowach, dopiero powrót do Legii Jana Urbana i jego stanowcze słowa, że interesuje go tylko zdobycie tytułu pobudziły nas do pracy. Chcieliśmy tego mistrza strasznie, żeby ostatecznie zamknąć tamten zły okres. Czasem trzeba się zderzyć ze ścianą, żeby móc pójść dalej. Sprawa Celtiku to też było takie zderzenie? - Nie było lekko, ale w tym przypadku to nie my popełniliśmy błąd, nie było w tym naszej winy. Zamknęliśmy już ten temat i nie chcemy do niego wracać. Jesteśmy w fazie grupowej Ligi Europy i na tym się koncentrujemy. Czas na kolejne zwycięstwa w pucharach. Legia jest w stanie wygrać grupę L? - Umówmy się - łatwo nie będzie. Skoro nasi rywale też awansowali do fazy grupowej to znaczy, że prezentują wysoki poziom. Być może nazwy Trabzonsporu, Lokeren czy Metalist nie działają na wyobraźnię i nie robią dużego wrażenia, ale o tym kto jest lepszy zdecyduje boisko. Jeśli za bardzo się rozluźnisz możesz szybko dostać w łeb. Celtic też był przekonany, że ma nad nami wielką przewagę i skończył z wynikiem 1:6 w plecy. W Trabzonsporze zarabiają po 2 miliony euro i to trzeba szanować, bo który piłkarz w Polsce tyle zarabia? Żaden. Na boisku do każdego przeciwnika na pewno podejdziemy z odpowiednim szacunkiem.