Maciej Słomiński, Interia: Trenerze, przez zamieszanie z pandemią umknęła nam ważna data. 5 marca stuknęły panu dwa lata na stanowisku trenera Lechii. W nowożytnej historii klubu dłużej pracował tylko Tomasz Kafarski. Jaki był najlepszy moment tego okresu? Piotr Stokowiec, trener Lechii Gdańsk: - Najlepsze uczucie z tego okresu to zwycięstwo w finale Pucharu Polski, na stadionie wypełnionym 53 tysiącami kibiców. Tego nie da się do niczego porównać, niezapomniane chwile. Finał z Jagiellonią nie był piękny. Taka była strategia, czy zagraliście tak, jak przeciwnik pozwolił? - Wątpię, żeby ktoś jeszcze pamiętał przebieg tego meczu. Nie pamiętam ładnego widowiska na Stadionie Narodowym, a na kilku meczach byłem. Na tej murawie nie dało się grać, zaznaczała to ostatnio również kadra. Gdy na beton nałożymy kilka centymetrów trawy, to podczas meczu odchodzą całe płaty murawy. Po finale zawodnicy do końca ligi leczyli odciski i pęcherze, dobrze że obyło się bez poważnych kontuzji. Fatalna nawierzchnia, dochodziło do tego zmęczenie i presja. Niezależnie od tego finały są po to, żeby je wygrywać, a nie pięknie grać. Cenię drużynę za to, że się nie podpaliliśmy, zachowaliśmy zimną krew, wytrzymaliśmy. Ten mecz był fajny i emocjonujący dla kibiców Jagiellonii, jak i Lechii. Dla innych, zgadzam się, raczej nie. A która chwila była najtrudniejsza przez te ponad dwa lata? - Walka o uniknięcie degradacji z Ekstraklasy zaraz na samym początku mojego pobytu w Gdańsku była najcięższym momentem pracy w Lechii i jednym z najcięższych w mojej karierze. Musieliśmy uważać na wszystko, żeby nie złapać kontuzji, pauzy za kartki. Cel był jeden - utrzymanie. Przez te dwa miesiące do końca rozgrywek spałem po kilka godzin dziennie. Tamto utrzymanie to sukces nie mniejszy od zdobycia trzeciego miejsca w kolejnych rozgrywkach. Co by trener zrobił, gdyby Lechia wtedy spadła z Ekstraklasy? Walczyłby pan o powrót na najwyższy szczebel ligowy tak, jak to miało miejsce kilka lat wcześniej w Zagłębiu Lubin? - Nie wiem. Trudno powiedzieć, co by się wtedy stało. Jestem od realizacji zadań, które stawia przede mną zarząd klubu i rada nadzorcza. Mówił pan wtedy o utrzymaniu w kategoriach cudu. Czy dziś pan podtrzymuje tamto stwierdzenie? - Przychodząc do klubu nie spodziewałem się aż takich trudności. Na własne oczy zobaczyłem, jak działa stara piłkarska zasada, która mówi, że nazwiska nie grają. Tamtą sytuację porównałbym do posiadania wielu luksusowych aut, tyle że bez serwisu i bez paliwa. Zrobiliśmy pomiary tkanki tłuszczowej, przecierałem oczy, bo od niektórych zawodników lepsze wskaźniki miał nasz kitman Dawid Pajor. Zawodnicy nie byli w stanie wytrzymać jednominutowej gry 1 na 1 czy 2 na 2 na małym polu, przy treningu strzeleckim strzelały mięśnie. W szatni wieża Babel, grupy i grupki. Bywało tak, że zawodnicy opuszczali ośrodek treningowy zanim wszyscy zeszli z treningu. Nawet zastanawialiśmy się ze sztabem, czy niektórzy piłkarze biorą prysznic po zajęciach, tak szybko znikali. Przedstawiłem zawodnikom na początku zasady współpracy i starałem się trzymać dyscyplinę. Widząc co się dzieje, postanowiłem "wrzucić do szatni granat". Granat trafił pierwszą ofiarę nowych porządków - Marco Paixao. Pamięta pan jego wypowiedzi po opuszczeniu drużyny? - Określiliśmy zasady współpracy, ja się ich trzymałem. Od razu powiedziałem, że nie będę patrzył na nazwiska, ale na plan, który chcemy wykonać. Marco swoim zachowaniem sam "wystawił się na strzał". To był jego wybór, który mi... nie pozostawił wyboru. To było bolesne dla nas wszystkich, bo był to jeden z lepiej przygotowanych piłkarzy, profesjonalista, w dodatku skuteczny. Niestety swojej decyzji nie mogłem zmienić. Zawodnicy zobaczyli, że nie ma nikogo ponad drużynę i klub. O Miloszu Krasiciu powiedział pan, że jest uczulony na pot. Chciałbym spytać o jeszcze jednego piłkarza, który wtedy również został zesłany do rezerw. Chodzi o Grzegorza Wojtkowiaka. - Jeśli chodzi o Grześka to głównym powodem tej decyzji były kontuzje. Ma bardzo pozytywną osobowość, doceniałem to. Ze względów zdrowotnych nie miał jak pomóc drużynie. Jako trener musiałem podejmować trudne decyzje. Chcieliśmy stawiać na młodszych zawodników, zdecydował też czynnik ekonomiczny, ta drużyna była przepłacona. Nakreśliliśmy konkretny plan i musieliśmy w nim być konsekwentni. Nie chciałem też tworzyć grupy "Ciechocinek", której członkowie wciąż się leczą. Grzesiek zrobił miejsce dla Karola Fili i proszę zobaczyć, do jakiego poziomu Karol się rozwinął. Myślę, że większość kibiców miało już dosyć starej Lechii. Co w takim razie stało się w przerwie letniej, że w kolejnym sezonie piłkarze, którzy byli pośmiewiskiem, szli jak do pożaru? Drużyna, która cudem uratowała się przed spadkiem, usadowiła się na czele tabeli. - Okazało się, że w klubie jest wielu głodnych gry i ambitnych zawodników. Wystarczyło ich dobrze przygotować. Sztab stworzył warunki, zawodnicy to kupili, stworzyła się atmosfera pracy. Kilku zawodników przeszło dobrą przemianę: Błażej Augustyn, Filip Mladenović, Michał Mak czy Michał Nalepa. Pościągaliśmy młodych zawodników, którzy wcześniej nie mieli szans na grę na tym poziomie: Jakuba Araka, Tomasza Makowskiego i Filę. Doszło dwóch bardziej doświadczonych piłkarzy: Zlatan Alomerović i Jarosław Kubicki. Dyscyplina i praca były na pierwszym miejscu, ja stałem na straży tych wartości. Czy trener spodziewał się takiego rezultatu na koniec jesieni? Lechia nigdy nie kończyła roku jako lider Ekstraklasy. - Nie patrzyłem na to. Ważniejsze było odbudowanie relacji, żeby wróciły uśmiechy, radość z grania w piłkę. Po poprzednim sezonie nikt nie miał dużych oczekiwań co do wyniku końcowego. Nasze hasło: "Chcemy wygrać następny mecz" to nie był frazes, ale nasza siła mentalna. Nad tym dużo pracowaliśmy. Piotr Stokowiec został, według Tygodnika "Piłka Nożna", trenerem roku 2018. Czy to była pana najlepsza jesień w karierze? - Jesień kariery to nie brzmi zbyt dobrze (śmiech). Jestem z maja i maj, jak w piosence, mam cały czas w sercu. Nie było chwili, żeby myśleć o nagrodach. Liczy się tu i teraz, jest dużo pracy. Chcę iść naprzód. A właściwie chcemy, bo dużo zawdzięczam swojemu świetnemu sztabowi. Bez niego nic bym nie osiągnął jako trener. Tamta zima dla Lechii nie była dobra. Śmierć prezydenta Adamowicza, człowieka, któremu Lechia dużo zawdzięcza. Potem kontuzje Lukasa Haraslina i Rafała Wolskiego. Czy to ich w pełnej dyspozycji zabrakło do krajowego mistrzostwa? - Zabrakło nam trochę paliwa. Graliśmy co trzy dni, bardzo liczyły się detale. Przed finałem Pucharu Polski, przegraliśmy z Legią, gdzieś w tle była zła decyzja sędziego. Trzeba było się podnieść fizycznie i psychicznie. Ten tydzień z pucharowym finałem wspominam jako najtrudniejszy. W jednym z wywiadów Daniel Łukasik powiedział, że od Pucharu Polski wolałby zdobyć mistrzostwo. - Równie dobrze mogliśmy przegrać wszystko w tydzień, to jest właśnie piłka. Przed najważniejszym meczem w historii klubu przegraliśmy z Legią, po nim polegliśmy przeciwko Cracovii. Ciężko było zapanować nad euforią po zwycięstwie na Stadionie Narodowym. Musiałem podjąć niełatwe decyzje, czy grać tym składem, czy innym. Ten tydzień był kluczowy. Osobiście uważam, że wtedy nie zasłużyliśmy na mistrzostwo. Myślę jednak, że trzecie miejsce w lidze i Puchar Polski to wynik znacznie przewyższający oczekiwania gdańskich kibiców przed sezonem. Pierwsza połowa przegranego meczu 1-3 z Legią była fantastyczna dla Lechii. Co się stało w szatni, że w drugiej połowie zostaliście niemal zmieceni z boiska? - Trzy dni później graliśmy najważniejszy mecz na Stadionie Narodowym, a za nami był niezwykle ważny mecz w Szczecinie, który na pięć kolejek przed końcem rozgrywek zapewniał nam historyczny medal. Zawodnicy rezerwowi w Legii zrobili różnicę. I tak uważam, że większość tego meczu Legia powinna grać w 10, a nam należała się przy tym "jedenastka". Na obozie w Turcji, blisko pana drużyny do sezonu przygotowywali się sędziowie. Wśród nich Daniel Stefański. Co by pan zrobił, gdyby go spotkał? - Jesteśmy profesjonalistami, nie będę odgrzewał kotletów. Normalnie bym z nim rozmawiał. Oceniam jego decyzje jako sędziego, a nie człowieka. Popełnił błąd i tyle. W meczu z Legią z ławki wszedł Mateusz Żukowski, a mógł na przykład Sławomir Peszko, wypożyczony na wiosnę do Wisły Kraków. - Nie chcę do tego wracać, nie lubię takiego gdybania i prowokowania. Pamiętamy, co się stało, gdy poprzednio Lechia grała z Legią o mistrzostwo. Inni byli wtedy bohaterowie. W nagrodę za najlepszy sezon w historii klubu dostaliście szansę gry przeciw duńskiemu Broendby. Zawodnicy mówili, że sztab doskonale przygotował ich na grę przeciwko Duńczykom. - Wydarzeń na boisku nie da się dokładnie zaplanować. Pierwszy mecz w Gdańsku zagraliśmy znakomicie, zabrakło jednej bramki więcej. W meczu w Danii nie było Jarka Kubickiego, dzień przed spotkaniem dopadł go rotawirus. Liczyłem na to, że w dogrywce dobijemy rywala, wprowadzając doświadczonych piłkarzy. Stało się inaczej. Ten dwumecz został generalnie dobrze oceniony przez ekspertów. Tym bardziej nie mogę się nadal z tym pogodzić, że ostatecznie przegraliśmy tę batalię. Siedzi to we mnie. Zapowiadał pan, że w sezonie 2019/20 do żelaznej defensywy dołożycie efektowną grę z przodu. Czy to pana zdaniem się udało? - Drużynę buduje się od tyłu, taka jest prawda. Chcieliśmy sprostać oczekiwaniom kibiców, żeby grać bardziej efektownie, bo przede wszystkim po to przychodzi się na stadion. Przed sezonem przekierowaliśmy pracę na ofensywę, tego dotyczyło około 60 procent zajęć. Porównując sezon obecny z poprzednim, teraz mamy więcej podań kluczowych, uderzeń na bramkę, dryblingów, wiele kluczowych statystyk ofensywnych jest na plus. Każdy z nas zamieniłby te statystyki na punkty, ale tych jest mniej. To wszystko ciężko jednoznacznie oceniać. Doszło kilku nowych zawodników, którzy potrzebują trochę czasu. Z mistrzowskiej jesieni sezonu 2018/19 zostało już w Lechii niewielu piłkarzy. - Niektórym zawodnikom brakło motywacji, innym umiejętności. Zmieniła się struktura zespołu, stawiamy raczej na piłkarzy młodych, niż na tych w kwiecie wieku. Selekcja trwa cały czas, od mojego przyjścia do Gdańska z Lechii odeszło 31 zawodników. Myślę, że podjęliśmy nie najgorsze decyzje kadrowe przez te dwa lata. Czy wymieniłby pan siedmiu sprowadzonych zimą piłkarzy na jednego - Filipa Starzyńskiego? Wydawało się, że wszystko idzie w kierunku transferu. - Ważny jest czynnik ekonomiczny, podobnie jak rywalizacja w zespole. Był plan, by budować zespół wokół Filipa, nie mogliśmy się jednak zgodzić na kominy płacowe i niestety nie udało się. Ściągnęliśmy jednak kilku dobrych i jednocześnie młodych zawodników. Na koniec pytanie dyżurne: jak wygląda w dobie pandemii koronawirusa praca waszego sztabu trenerskiego? - Zawsze staramy się podchodzić profesjonalnie do naszych obowiązków. Po pierwsze trzeba rozpoznać sytuację i podjąć decyzje co do dalszych działań. Na co postawić? Czy na pracę kształtującą czy podtrzymującą? Podeszliśmy do tego bardzo poważnie. Zdecydowaliśmy się wykonać pracę, na którą w trakcie trwania sezonu nie ma czasu. Monitorujemy zespół przy pomocy zegarków GPS, wiemy jak kto się czuje fizycznie i psychicznie. Ważna jest komunikacja, rozmawiamy z zawodnikami, zarówno o taktyce jak i sprawach życiowych. Każdy inaczej odnajduje się w wirtualnym świecie, w izolacji. Kluczowa jest adaptacja. Jesteśmy gotowi na każdy scenariusz. Mamy kontakt ze sztabami trenerskimi drużyn ze ścisłej czołówki kontynentu i naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Rozmawiał Maciej Słomiński <a href="https://wyniki.interia.pl/rozgrywki-R-polska-ekstraklasa,cid,3,sort,I" target="_blank">Obecna tabela Ekstraklasy - sprawdź</a>