Po Robercie Lewandowskim Sławomir Peszko był najostrzejszym żądłem "Kolejorza", a jeśli chodzi o konstruowanie akcji ofensywnych, to nie miał sobie równych nie tylko w Lechu, ale też w całej lidze. Czy popularny "Peszkin", podobnie jak Lewandowski opuści Lecha? Interesują się nim również kluby Bundesligi, najczęściej pada nazwa Wolfsburg. INTERIA.PL: Po meczu z Wisłą w Krakowie był pan wściekły. Nakrzyczał pan nawet na jednego z poznańskich dziennikarzy. Sławomir Peszko, prawoskrzydłowy Lecha Poznań: - Byłem przekonany, że właśnie przez ten remis straciliśmy mistrzostwo Polski. Wydawało mi się, że tylko wygrana nad Wisłą przedłuża nasze nadzieje na tytuł, a tego nie udało się osiągnąć. Myślałem, że te cztery punkty straty nie są do odrobienia. Jak zareagował pan, gdy Mariusz Jop strzelił Wiśle samobója w derbach z Cracovią i droga do mistrzostwa Polski stanęła dla Was otworem? - Najpierw martwiliśmy się tym, żeby strzelić drugiego gola Ruchowi. Gdy to się udało, chwilę po golu Siergieja Kriwieca nasi kibice znowu zaczęli się cieszyć. Pomyślałem sobie wtedy, że w Krakowie wynik jest OK. Po końcowym gwizdku sędziego moje przypuszczenia potwierdziła szalona radość ławki rezerwowych. Szczęście musi chyba sprzyjać sukcesowi, bo w zeszłym sezonie również byliście blisko mistrzostwa, ale na finiszu wyprzedziła was Wisła? - Było wtedy sporo remisów, sporo nerwowości. Lech, to ciągle młody zespół, któremu brakuje doświadczenia. Co prawda, nabraliśmy go trochę w pucharach, ale w zeszłym roku, w końcówce sezonu jednak zabrakło takiej zaciętości, agresji w walce o punkty. Tym razem wykorzystaliśmy potknięcie Wisły. Gdy na początku roku traciliśmy do rywala z Krakowa osiem punktów, każdy mówił: "To nie do odrobienia". Tymczasem po dwóch tegorocznych kolejkach zrobiły się tylko dwa punkty przewagi. Wtedy wiedzieliśmy, że dopóki nie przegramy i nie damy uciec Wiśle na sześć punktów, dopóty będziemy w grze. To się sprawdziło. Wie pan ile macie punktów przewagi nad Wisłą biorąc pod uwagę tylko mecze u siebie? - Nie wiem, cztery? Jedenaście. To obrazuje, że choć czasem tu i ówdzie pojawia się krytyka pod adresem waszych kibiców, ich wsparcie było nie do przecenienia. - Hola, hola! Kto krytykuje naszych kibiców?! Nie pozwolę na nich powiedzieć złego słowa! Nasi fani mieli do nas uzasadnione pretensje, po tym jak przegraliśmy w Pucharze Polski 0-2 ze Stalą Stalowa Wola. Po tym meczu nasza gra zaczęła już jednak funkcjonować tak jak należy i dostarczaliśmy powodów do radości. Po mistrzostwie na Starym Rynku kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się niesamowicie! Widać, że czekali długo na tę chwilę. U siebie, również dzięki fanom, byliśmy inną, znacznie mocniejszą niż na wyjazdach drużyną. Założenia zawsze były takie same: od początku siadamy na rywalu, w pierwszych dwudziestu minutach narzucamy jak najwyższe tempo, zakładamy pressing, złapać przeciwnika na bezdechu, grunt, żeby strzelić jak najszybciej jedną, dwie bramki. Owszem, nie zawsze wychodziło. Przyjechała Lechia Gdańsk i nagle nas zaskoczyła dobrym rozgrywaniem piłki, przy którym biegaliśmy po boisku bezładnie, jakbyśmy nie wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi. Naszym atutem były też stałe fragmenty, często udawało nam się po nich zdobywać gole. Czy dla pana był to najlepszy sezon w karierze? Te nieprawdopodobne rajdy, osiem goli, 11 asyst. - Na pewno był to dla mnie wyjątkowy sezon. Osiem goli cieszy tak samo, jak 11 asyst. Tyle samo, co asyst miałem też kartek i to już mnie nie cieszy. Gorąca głowa z pana. Ciężko powstrzymać emocje na boisku? - Umiem je powstrzymać, ale problem w tym, że w meczu ciężko mi to przychodzi. Gdy przebrzmi pierwszy gwizdek, daję z siebie wszystko. Dla zespołu, dla kibiców i ciężko mi kalkulować, że teraz trzeba wyhamować, bo może być kartka. Przed nowym sezonem obiecam sobie unikać kartek. 14 lat czekamy na polski zespół w Lidze Mistrzów. Czy Lech Poznań zakończy to beznadziejne odliczanie? - Wierzę w to, że te trzy zespoły, które mamy do przejścia nie będą na tyle wymagające, żebyśmy ich nie byli w stanie wyeliminować. W poprzednim sezonie dobrze radziliśmy sobie w Pucharze UEFA z zespołami porównywalnej klasy, albo nawet mocniejszymi od tych, na których możemy trafić teraz. Zespoły z ligi hiszpańskiej, czy rosyjskiej to była górna półka, więc dlaczego mielibyśmy sobie nie poradzić z drużynami z Łotwy, czy Estonii? Do Borussi wybiera się Robert Lewandowski. Zabraknie egzekutora. Ciężko sobie wyobrazić dziś Lecha bez Roberta, który strzelił dla was 18 goli. - Ciężko wyobrazić sobie całej ligi bez Roberta. To jej najlepszy zawodnik, wyjątkowy. Bardzo młody, a już strzela najwięcej goli! Ma wszystkie walory, jakie musi napastnik posiadać i najlepszym dla niego rozwiązaniem jest właśnie wyjazd do mocniejszej ligi, żeby się mógł rozwinąć, a dzięki temu mógł zajść jeszcze dalej, niż Bundesliga. Ciężko było zastąpić Rafała Murawskiego, ale w końcu się to udało. Znalezienie wartościowego następcę Roberta może być jeszcze cięższe, ale wierzę, że i to się uda klubowi. Nie boi się pan, że Bundesliga jest być może nie najlepszym kierunkiem dla Roberta? W Niemczech zespoły grają bardzo dużo meczów i dominuje futbol siłowy. - Według mnie Robert jest do tego przygotowany. Jest bardzo silny, mocno stoi na nogach. Dla mnie i dla większości zawodników z naszej ligi jest nie do przepchnięcia. Robert o tym doskonale wie, że Bundesliga nie jest jego wymarzoną ligą, ale jako przejściowa. Ledwo pan mówi. To skutek fety? - Bawiliśmy się długo, bo też okazja była wyjątkowa, ale moja chrypka jest wynikiem choroby. Tylko dzięki lekarzowi wystąpiłem w ostatnim meczu z Zagłębiem, bo w nocy przed spotkaniem miałem temperaturę plus 40 stopni, wielki szacunek dla doktora Piątka, który o północy przyjechał do mnie i dał mi leki, które pomogły. Razem z Sewerynem Gancarczykiem jesteście takimi pozytywnymi duszkami Lecha. Żartujcie, płatacie figle kolegom i przy okazji cementujecie zespół. - Jakoś się uzupełniamy. Staramy się urozmaicić nasze życie, żeby się nie sprowadzało tylko do codzienności treningów i zgrupowań. Odrobina żartów nigdy nie zaszkodzi. Jak nie Seweryn, to ja, jak nie "Kotor" (Krzysztof Kotorowski), to "Wilczek" (Jakub Wilk), albo "Bosy" (Bartosz Bosacki). Każdy potrafi zrobić jakiś śmieszny "numer", który rozweseli szatnię. Gdyby pan mógł porównać dwóch trenerów, z którymi ostatnio pracował - Franciszka Smudę i Jacka Zielińskiego, na którego nie wszyscy stawiali utyskując, że to człowiek bez charyzmy, nie przystający do klubu z wysokimi aspiracjami, jakim jest Lech. - O trenerze Zielińskim faktycznie się tak mówiło, ale nie okazało się to prawdą. Trener Zieliński był pod ogromną presją. Zastąpienie trenera Smudy nie jest zadaniem łatwym, ale on zrobił to w wielkim stylu, choć kibice na początku nie byli jego sprzymierzeńcami. Choć nie był ulubieńcem trybun, Zieliński pokazał, że jest cierpliwy i potrafi konsekwentnie dążyć do celu, wierzył w siebie i zespół. Chwała za to jemu i całemu zespołowi. Skąd ta zmiana, że u Zielińskiego się pan odblokował w strzelaniu goli? Czy to kwestia innej taktyki? - Inne ustawienie - w rundzie jesiennej systemem 4-4-2, byłem typowym skrzydłowym, który miał pokazać walory ofensywne: dużo gry jeden na jeden, dośrodkowania, strzelania bramek. Trener Smuda ustawiał mnie inaczej, zwracał uwagę na ilość odbiorów piłki. Miałem wiele zadań defensywnych, mogę nawet powiedzieć, że Smuda nauczył mnie jak walczyć o piłkę. Mówił mi, że warto iść do przodu, warto strzelać bramki, ale też trzeba iść do przodu, pomóc w obronie w ciężkich momentach. Jaka długo pan zostanie w Lechu, w ogóle w polskiej lidze? Klauzulę odejścia ma pan niską. - To dwie różne sprawy. Chcę zostać i zdobyć z Lechem kolejne mistrzostwo Polski i grać w europejskich pucharach. Jednocześnie być wyróżniającym się zawodnikiem w Ekstraklasie, a druga strona medalu jest taka, że coraz bardziej ciągnie mnie do gry w dobrym zachodnim klubie, który regularnie zachodzi daleko w pucharach, liczy się w Europie. Przy ewentualnym wyjeździe stawiam jednak warunek, że chcę być w nowym klubie podstawowym zawodnikiem. Jeżeli mam być zapchajdziurą, to dziękuję, wolę zostać w Polsce. Nie chcę sytuacji w stylu: przychodzi jakiś Polak i od wielkiego dzwonu wchodzi do gry, a poza tym dostaje odcisków od grzania ławy, to dziękuję. Komu zadedykował pan ten złoty medal za zdobycie mistrzostwa Polski? - Córce Wiktorii i żonie Annie, która jest dla mnie wyjątkową osobą. Przed każdym meczem - czy to ligowym, czy pucharowym, czy sparingiem "o pietruszkę" wysyła mi sms-a z zapewnieniem, że mnie kocha i trzyma za mnie kciuki.