Strata Sławomira Peszki za półdarmo w najmniej oczekiwanym momencie to największa porażka polityki transferowej Lecha Poznań. Komentując odejście Peszki prezes Lecha, Andrzej Kadziński odwołuje się do wartości wyższych - poszanowania kibiców i klubu. "Ja w ogóle nienawidzę ludzi, którzy nie identyfikują się z zespołem, za nic mają herb, który noszą na koszulce" - podkreśla w rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Taka deklaracja brzmi dosyć obłudnie w ustach człowieka, który w 2004 r. był prezesem Amiki Wronki. Kadziński jest sternikiem, który zamiast opowiadać rzewne i sentymentalne sentencje, powinien kierować sportowym biznesem Lecha na tyle sprawnie, by najlepszy piłkarz nie odchodził na sześć tygodni przed dwumeczem sezonu i to jeszcze za półdarmo. Sławomir Peszko zagrał na nosie Lechowi i za pół miliona euro wyprowadził się do FC Koeln, bo miał w kontrakcie z mistrzem Polski klauzulę pozwalającą na taką nagłą eskapadę. "Peszkin" i jego menedżer wywalczyli, by klauzula pozwalająca na swobodne odejście pozostała w kontrakcie z Lechem nawet latem, gdy piłkarz dostał trzykrotną podwyżkę (z 20 do 60 tys. zł). Klub nie był w stanie zlikwidować klauzuli, bądź ustalić jej na rynkowych warunkach (około dwóch mln euro). W ten sposób przeciętny klub z Bundesligi, zagrożony degradacją, lekką ręką zabiera mistrzowi Polski największą perełkę. To, że za 60-70 tys. euro miesięcznie (tyle dostanie w Kolonii Peszko) da się lepiej żyć niż za 60 tys. zł miesięcznie, jest dla mnie tak samo jasne, jak fakt, że FC Koeln nie będzie na Peszkę stawiał tak mocno, jak robiłoby to po zapłaceniu miliona czy dwóch milionów euro. Tyle Niemcy powinni wyłożyć za najlepszego piłkarza polskiej Ekstraklasy. Koeln wzięło zawodnika "na promocji", więc nikomu ręka ani głos nie zadrży, gdy będzie zapadała decyzja o odsunięciu piłkarza od pierwszego składu po kilku ewentualnych słabszych występach.