Poza szarżą ułańską z 90. minuty, gdy najpierw końcami palców wybił piłkę po strzale Artjomsa Rudnevsa, a za moment w poprzeczkę wypalił Jakub Wilk, Lech wolniej biegał i wolniej operował piłką. Jeszcze raz okazało się, że nie potrafimy w środku zimy osiągnąć dobrej formy. Po prostu ciężko jest brak ogrania w lidze zastąpić samymi tylko sparingami. Sporting zaczął ligę 5 stycznia. Lech zacznie ją dopiero w najbliższą niedzielę. - Zielona murawa będzie również naszym atutem, bo taką mieliśmy w sparingach - łudził się w przedmeczowych zapowiedziach Jose Maria Bakero. Zapomniał jednak, że w grach kontrolnych nie było szans na osiągnięcie tego poziomu adrenaliny i stresu, jaki wiązał się z rewanżowym spotkaniem w Bradze. Krzysztof Kotorowski mógł odbić piłkę trochę bardziej do boku, a już z pewnością stoperzy mogli lepiej zaasekurować swego bramkarza, by uniemożliwić dobitkę Alanowi i tak padła bramka na 1-0. Jak się zachowywać w takich momentach pokazali przed przerwą obrońcy Sportingu, którzy "wyczyścili" sytuację po tym, jak Artur odbił przed siebie piłkę po strzale Seweryna Gancarczyka (40. min). Z braku ogrania wynikał też prosty techniczny błąd, jaki się przytrafił kapitanowi Bartoszowi Bosackiemu (złe przyjęcie piłki). Błąd, który kosztował Lecha utratę drugiego gola. To był właściwie prezent dla gospodarzy. Bakero nie pomógł też swojej drużynie chowając w I połowie najgroźniejszego napastnika Artjomsa Rudnevsa na boku pomocy. Posłany do ataku znacznie wolniejszy od Łotysza Semir Stilić był z góry skazany na pożarcie w starciu z będącymi w przewadze liczebnej obrońcami Bragi. Trener Lecha zreflektował się i po przerwie przemeblował skład - Rudnevs wrócił do ataku, a Stilić do drugiej linii. Sęk w tym, że wówczas było już 0-2, a czas nieubłaganie uciekał. Lech miał dobre momenty, zwłaszcza około 60. minuty, gdy wreszcie dobrze operował piłką po ziemi spychając gospodarzy do głębokiej defensywy. Zabrakło jednak powtarzalności, odwagi, strzałów, sytuacji i najważniejszego - jednego choćby gola! Sędzia Markus Stroembergsson w I połowie pozwalał na ostrzejszą grę, niż w hokeju. Nawet na lodzie nie wolno atakować łokciami, daje się za to kary, a w krótkim czasie Portugalczycy dwa razy wejściem łokciem w głowę powalili na ziemie najpierw Stilicia, a później Huberta Wołąkiewicza. Szwed nie podyktował nawet rzutu wolnego. Tymczasem za mało dynamiczne wejście jedną nogą (nie dwiema) w rywala, w wykonaniu Marcina Kikuta, wyrzucił "Kikiego" z boiska w ostatnich minutach meczu. Sędziowanie to jednak szczegół wobec tego, że mistrzowie Polski nie potrafili się utrzymywać przy piłce (szczególnie w I połowie). Grali nerwowo, tak jak Seweryn Gancarczyk, który notował sporo strat. Jedna z nich - podanie w poprzek boiska - zakończyła się groźną kontrą Sportingu. Dopiero w 40. min mieliśmy lepsze wydanie Seweryna - jego ładny strzał z 35 m sprawił sporo kłopotów Arturowi. Szkoda tylko, że nikt nie pospieszył z dobitką. W drugiej połowie Gancarczyk wyraźnie się rozkręcił i wnosił sporo do gry Lecha. Gdzie się podziała wielka forma Manuela Arboledy, który jesienią harował z tyłu, ciągnął też do przodu? W dwumeczu z Bragą "Manny" zanotował jeden niecelny strzał głową i masę przegranych pojedynków, w tym jeden upokarzający z założoną "siatką". Lech Poznań płaci też frycowe za swą politykę transferową. Przed walką z Bragą stracił najgroźniejsze żądło drugiej linii - Sławomira Peszkę i do dzisiaj nie znalazł jego następcy. Dyskutuj na blogu Michała Białońskiego