Interia: Nie ukrywa pan, że lubi whisky. Kadrowicze też nie wylewają za kołnierz, o czym było głośno po ostatnim zgrupowaniu. To wyolbrzymiona afera? Michał Probierz: - Takie sytuacje były od zawsze. Jeśli faktycznie doszło do jakiegoś przegięcia, to odpowiedni ludzie sobie z tym poradzą. Nawałka czy Boniek są doświadczeni życiowo, na pewno nie podejmą jakichś decyzji szybko, byle tylko zareagować. Wszystko można rozwalić. Łatwo byłoby ukarać dwóch piłkarzy, a być może było ich tam dziesięciu? To byłoby niesprawiedliwe. Mądrzy ludzie muszą rozwikłać ten problem. Pan miewa takie sytuacje? - Każdy trener staje w takich sytuacjach i zawsze będzie je miał. Różnie się to załatwia. Kiedyś Maria Czubaszek powiedziała fajne zdanie: "Przed ślubem trzeba mieć oczy szeroko otwarte, by po ślubie je trochę przymykać". Pasuje to też do piłki. Ma pan ambicje, by kiedyś zostać selekcjonerem? - Każdy ma, ale czy to aż taka nagroda? Waldek Fornalik, który często jest niedoceniany i krytykowany, powiedział kiedyś, że "w byciu selekcjonerem najpiękniejszy jest pierwszy dzień. Od drugiego zaczyna się krytyka". Być może coś w tym jest. Rozmawiamy w Krakowie, w którym kiedyś pan pracował. Mówi pan otwarcie, że Wisła to jedyny klub, z którym panu nie wyszło. - Nie mówię, że nie wyszło, tylko nie pozwolono mi robić tego, co chciałem. Trudno, by trener, który chce przeprowadzić jakieś zmiany, nie miał poparcia ludzi. Jedno się mówiło, drugie robiło. Bronią mnie inne rzeczy. Moja Lechia ściągnęła kilku piłkarzy i na nich zarobiła. Tak samo Jagiellonia. Jeśli chce się budować klub, to trzeba zacząć od trenera. I pozwolić mu wprowadzać swoją wizję, a nie tylko zatrudnić. Za mało ufamy trenerom. Zbyt często i zbyt szybko ich zwalniamy. Po dwóch, trzech meczach zmieniamy jednak zdanie. Tak w tym sezonie było m.in. z Mariuszem Rumakiem, Kazimierzem Moskalem czy Dariuszem Wdowczykiem, których posady były zagrożone. Zostali, a dziś ich zespoły prezentują się naprawdę dobrze. - W Wiśle zarzucano mi, że mam pretensje do Zdzisława Kapki. To nie jest prawda. Jedyną osobą, do której rzeczywiście mam żal, jest pan Bogusław Cupiał. Szczególnie po tym, jak zrezygnowałem z pieniędzy, wciąż nie potrafił mnie docenić. To była jedyna zadra, bo z kibicami i innymi ludźmi żyłem dobrze. Pracował pan w Wiśle, której akcje stały dużo wyżej od tej dzisiejszej. Należała do ścisłej ligowej czołówki. - Nie przesadzajmy. To nie był żaden top. Chyba od trzech lat nie było mistrzostwa. Już wtedy to się rozpadało. Wszystko było w stanie wegetacji. Gdy braliśmy Jana Frederiksena, to wzięliśmy go tylko dlatego, bo nie było kogoś innego w odpowiedniej cenie. Dudu Paraiby ze Śląska Wrocław nie ściągnęliśmy, bo Cupiał się nie zgodził. A chodziło o tysiąc złotych. To temat-rzeka, nie ma co do tego wracać. Panu Cupiałowi życzę powodzenia, Wiśle tak samo. Wisła była największym klubem, który pan prowadził? - Nazwa nie jest ważna. W Arisie Saloniki też byłem, a nazwa tego klubu też była dobra, a niektórym przez 10 miesięcy nie płacili. Oba kluby mają markę, ale Aris był tylko taką przygodą, a Wisła była sfrustrowana. Byli tam zawodnicy, którzy chcieli odejść, którym się kończyły kontrakty. W składzie mieliśmy 17 czy 18 obcokrajowców. To był bardzo trudny temat. Nie udało mi się wprowadzić zmian, na których mi zależało. Chciałem, by było więcej młodzieży, więcej Polaków. Nie było wtedy bazy, odpowiedniego szkolenia. Dariusz Marzec chciał to wprowadzić, ale się nie udało. Zresztą jak w wielu klubach. - W Polsce dużo mówimy, że robimy akademie, stawiamy na młodzież. Trenerzy tego jednak nie zmienią. To musi leżeć w gestii państwa. Ciągle słyszę, że powinien to robić PZPN, ale czy to on ma nauczyć kluby jak się zarabia? Tak się nie da. To długi i złożony proces. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Legia awansowała do Ligi Mistrzów i dziś wszyscy ją krytykują, że przegrywa. Gdyby w jej barwach grało 2-3 obcokrajowców na dobrym poziomie, to mogliby konkurować z tymi, którzy mają 15 zagranicznych piłkarzy w składzie. A tak to możemy rywalizować, ale chyba w cymbergaja. W Polsce musimy wybierać - albo ściągniemy jednego przyzwoitego zawodnika, albo zbudujemy sztuczne boisko. Nie oszukujmy się, wielu trenerów nie poradziłoby sobie w polskich realiach. Nie nadaję na obcokrajowców, bo fachowców cenię, sam z ciekawością ich śledzę, bo zawsze mogę się czegoś nauczyć. Nigdy się jednak nie zgodzę z tym, gdy przychodzi do Polski ktoś, kto nie prowadził żadnego klubu w Europie i nagle uczy wszystkich jak się powinno grać. Nie tędy droga. Mówi pan, że zbyt często zmieniamy trenerów, a jakość szkoleniowców z zagranicy pozostawia wiele do życzenia. Nasi trenerzy za granicą też znaczą niewiele. Henryk Kasperczak to uznana marka, a jednymi z ostatnich, którzy pracowali w Europie był pan w Arisie Saloniki i Franciszek Smuda w 2. Bundeslidze. Nie ma się czym pochwalić. - Gdybyśmy ściągali piłkarzy za 200 mln euro i osiągali jakieś wyniki w Europie, to też by nas brali. Nie mamy dżentelmeńskich korzeni. Polak Polaka utopi. Takie są dowcipy, ale to prawda. Jeżeli trener, przykładowo z Serbii, odchodzi z danego klubu, to na swoje miejsce poleci pięciu innych rodaków. A my Polacy? Gdy ktoś zadzwoni do polskiego trenera, to ten mówi: Jego nie bierz, bo to ch**. - Tak to u nas wygląda. Mamy problemy z wprowadzaniem szkoleniowców na rynek. Np. Tomek Wałdoch był asystentem w Schalke, pracował przy drugiej drużynie i miał blisko do pierwszej. Być może poprowadziłby z czasem zespół z Bundesligi, ale wrócił do Polski jako dyrektor sportowy. Mamy w Europie wielu piłkarzy, ale tam nie zostają. Janek Urban też wrócił do Polski, by pracować przy pierwszej drużynie. W Osasunie prowadził drugi zespół, a pierwszy objął dopiero wtedy, gdy przyjechał z Polski z pewnym warsztatem. Inna sprawa, że pół Europy to piłkarze agenta Jorge Mendesa. Wystarczy, że wykona jeden telefon i trenera da wszędzie. Była moda na Hiszpanów, Portugalczyków. No dobrze, ale oni mają pod sobą najlepszych piłkarzy, więc mają też wyniki. To tak jak u nas z żużlem. Mamy najlepszych żużlowców, więc ściągamy też najlepszych trenerów. Piłka ręczna? Tałant Dujszebajew jest jak Jose Mourinho w piłce nożnej. - Problem jest inny. Nikt nas nie weźmie, bo sami się krytykujemy, źle oceniamy. Często czytam, że nasi trenerzy to "polska myśl szkoleniowa". A nasi dziennikarze to "polska myśl dziennikarska"? To nie znaczy, że inne są lepsze. Ostatnio jeden z naszych trenerów był na szkoleniu w Nyonie. Rozmawiał z człowiekiem z Manchesteru United, który powiedział mu: "to jak wy tam pracujecie? My byśmy sobie nie poradzili". I to prawda. Da się coś z tym zrobić, czy musimy pogodzić się z przeciętnością? - Pewnie, że się da. Musimy sobie uświadomić, że jesteśmy przeciętną ligą, która produkuje najlepsze towary do wielkich klubów w Europie. Jeśli będziemy produkować ich jak najwięcej, piłkarzy pokroju Roberta Lewandowskiego, czy Łukasza Piszczka, to będzie coraz lepiej. Tylko nikt nie wie, że po naszej reformie nikt nie zaryzykuje wprowadzaniem młodych graczy do składu. Taki trener za wszelką cenę chce wejść do ósemki, by mieć spokojny koniec sezonu. I dlatego nie ma miejsca na eksperymenty. Czeka pan jeszcze na ofertę z Europy? - To jest zawsze doświadczenie życiowe. Teraz wiedziałbym, żeby przed wyjazdem się zabezpieczyć i np. zażądać części pieniędzy z góry. Jeśli dostałbym propozycję, to pewnie bym wyjechał. Tylko u nas panuje przekonanie, że dostanie propozycji wygląda tak: przylatuje ktoś z kosmosu i cię zatrudnia. To nie tak. Ktoś musi cię polecić. Ale do Arisu nikt pana nie polecał. Zaprezentował się pan korzystnie w pucharach i później się odezwali. - Z Arisem graliśmy w pucharach, a podczas tych meczów rozmawiałem z prezesem klubu, który jest Niemcem. Od tego czasu utrzymywaliśmy kontakt. Chciał mnie ściągnąć już wcześniej, ale tak się złożyło, że do Grecji trafiłem później. Pan polecił innego Polaka? - Staram się zawsze obiektywnie do tego podchodzić. Miałem dwa czy trzy zapytania o polskich trenerów i wyraziłem swoją opinię. Mam nadzieję, że doradziłem dobrze. Czyli polecał ich pan? - Miałem zapytania, starałem się pomóc. Polecałem, ale nie mówiłem konkretnie, co mają zrobić. Mówi pan, że nasi byli piłkarze nie kontynuują karier trenerskich za granicą. Pan nie żałuje, że wrócił z Niemiec? - Nie, bo mój przypadek był inny. Wróciłem do Polski ze względu na chorego ojca. Od tego czasu trenował pan kilka klubów, ale chyba w Białymstoku czuje się najlepiej. Jagiellonia w tym momencie jest wiceliderem. Co chcecie osiągnąć w tym sezonie? - Zobaczymy. Tradycyjnie celem jest górna ósemka. Trochę brakuje nam reakcji ławki rezerwowych, by ci, którzy wchodzą na boisko, pomagali kolegom. Nad tym teraz pracujemy. Jeśli nie ma rywalizacji, to poziom się nie podnosi. Pana zespół nie jest zbyt uzależniony od Konstantina Wasiljewa? - A czy Barcelona nie jest uzależniona od Messiego? W Polsce jest tak samo. Nie mamy możliwości, by kupić 30 piłkarzy o takim samym potencjale. Stać nas na graczy, których mamy. Dysponujemy pewnym budżetem. Kosta na pewno jest zawodnikiem wiodącym, a rywale coraz częściej zwracają na niego uwagę. Coraz bardziej nas rozszyfrowują, więc mamy trudniej. Oczywiście, nie chcielibyśmy być tak od niego uzależnieni, ale w tym momencie ciężko to zmienić. Karol Świderski i Przemysław Frankowski to z kolei piłkarze, którzy zbierają występy w lidze, ale wciąż nie są wiodącymi postaciami. - U nas najlepszy jest ten, który nie gra. Przecież to my widzimy ich na treningach. A czy robią postępy? Podobało mi się, co ostatnio powiedział Claudio Ranieri, trener Leicester City, o Bartoszu Kapustce: "Jeśli nie grasz, to jeszcze więcej musisz pokazać na treningu i w meczu, by później nie dać trenerowi wyboru. Dla szkoleniowca to jest dobre, bo nie ma później wątpliwości, by zostawić go w składzie". I w ten sposób muszą podchodzić ci, którzy siedzą na ławce. Inna sprawa, że z Frankowskiego i Świderskiego jestem zadowolony. Da się w Jagiellonii zarobić poważne pieniądze na sprzedaży któregoś zawodnika? - Na całej kadrze byśmy zarobili. Mamy dużo zapytań o Góralskiego, Romanczuka, Frankowskiego, Czernycha, Świderskiego czy Mystkowskiego. Wasiljewowi kończy się kontrakt i chcemy go przedłużyć. Takich pieniędzy, jak za Bartłomieja Drągowskiego, pewnie nie otrzymacie. Wasz były bramkarz ma problemy w Fiorentinie. - Bartek pierwszy sezon w Ekstraklasie miał wyśmienity. W drugim było trochę słabiej, jako zespół też mu nie pomogliśmy, a sam miał momenty frustracji. Przed wyjazdem powiedziałem mu, żeby był cierpliwy. Dlatego też nie podobały mi się jego wywiady, gdy opowiadał, że jest dopiero ósmy w kolejce do bramki, a przed nim są nawet masażysta i kierowca autobusu. Mimo że mówił to w żartach, to czuć było, że się poddaje. Powinien dwa razy więcej trenować i czekać na tę jedną szansę, by wskoczyć do bramki i nie oddać miejsca. Zawsze przestrzegam przed tym młodych piłkarzy. Denerwuje mnie, gdy wyjeżdżają za granicę i nagle mówią, że teraz trzeba trenować. No to pytam, czy w Polsce im ktoś bronił? Legia Warszawa w Lidze Mistrzów wyraźnie odstaje. Wyniki 0-6 czy 1-5 chluby nie przynoszą. Mimo wszystko dobrze się stało, że mistrz Polski gra w LM? - Dinamo Zagrzeb gra regularnie w LM i regularnie przegrywa. Myślimy, że biorąc dziesiąty sort piłkarzy zwojujemy Ligę Mistrzów. Legia dodatkowo trafiła do bardzo trudnej grupy. Przyszedł teraz Jacek Magiera i próbuje coś zmienić. Ale on też nie ma czarodziejskiej różdżki. Jeśli brakuje piłkarzy o odpowiednim poziomie, to nic nie zmieni. Często się mówi, że jeśli skądś bierzesz zawodników, to szybko tam wylądujesz. Jeśli kupujesz graczy z pierwszej ligi, to za chwilę będziesz tam grać. - Legii będę bronił, bo ma taki potencjał, jaki ma. Porażka 1-5 w Madrycie pokazuje, ile dzieli nas od takich zespołów. Real kupił Garetha Bale’a za 94 mln euro, a w polskiej lidze przez 10 lat wszystkie kluby nie wydały takich pieniędzy. Co ja mówię, pewnie nigdy. Chcemy rywalizować z najlepszymi, ale półśrodkami. Tak się nie da. Legia jest dziś w Polsce najsilniejsza, a reszta zespołów działa często na udo - albo się udo, albo się nie udo. Mówimy o profesjonalizmie, o obserwowaniu piłkarzy, ale oglądamy piłkarzy siódmego sortu - najpierw nie chcą ich Niemcy, potem Francuzi, Holendrzy, Belgowie itd. Dopiero my możemy tych zawodników brać. Legia, po tym jednym sezonie w Lidze Mistrzów, odskoczy ligowej stawce? - Najpierw musi zdobyć mistrzostwo, a będzie miała chyba problemy w tym sezonie. Liga za chwilę przyzwyczai się do ich stylu gry, a kolejne drużyny będą urywać im punkty. Do końca roku Legia może zgubić ich dużo. Liga Mistrzów będzie warszawian kosztować mnóstwo zdrowia. Do tego dojdą kontuzje, kartki, trudne boiska. Czy odskoczy? Nie, bo wewnątrz klubu jest chyba za dużo problemów i to zgubi Legię. "Zgubi" to mocne słowo. - Zawsze jest tak, że gdy w rodzinie jest kłótnia, to jest problem. Za chwilę coś się wydarzy i tyle. Szkoda takiego klubu, ale to nie moja sprawa. Za dużo pieniędzy z Ligi Mistrzów i zaczęło szumieć w głowach? - Nie wiem. Z boku dziwnie to wygląda, że na 100-lecie jest mistrzostwo, puchar, Liga Mistrzów, a poważni biznesmeni w dziwny sposób rozwiązują swoje problemy. Na pewno szkoda, bo dla całej polskiej piłki taki wizerunek nie jest dobry. Wizerunek polskiej piłki niszczy też zachowanie kibiców Legii podczas meczu z Borussią albo w Madrycie. - To są kibicowskie układy, w które piłkarze i trenerzy nie wchodzą. Nie jesteśmy od tego, by to regulować. To sprawy klubowe Legii lub państwa. Legii może pomóc system rozgrywek, bo w ostatnich siedmiu kolejkach dzieje się dużo. Podoba się panu ESA 37? - Od początku uważałem, że to słaby pomysł. Dziwię się moim kolegom, którzy nie mówią o tym głośno, a po cichu narzekają. Zresztą, nikt nas trenerów nie pytał o zmiany. Rozwiązania są dwa - albo 18-zespołowa liga z młodymi piłkarzami, których chcemy ogrywać i wprowadzać, albo 12-zespołowa z silnymi drużynami, które niech się między sobą kotłują. Uważam, że powinniśmy postawić na 18 zespołów i zredukować liczbę obcokrajowców. Czasem działoby się to kosztem efektowności ligi, ale może dzięki temu w perspektywie 10 lat Ekstraklasa byłaby mocniejsza. Akurat redukcja obcokrajowców ma miejsce. - Tak, ale ci dwaj czy trzej piłkarze z zagranicy muszą być topowi, wnosić coś do zespołu. Dziwię się, że kluby zatrudniają obcokrajowców, a później nie mają pieniędzy na ich pensje. Muszę pochwalić Jagiellonię, która bardzo wyraźnie obniżyła płace, ale przez 2,5 roku ani razu nie zdarzyło się, by ktokolwiek miał opóźnienia w wypłatach. To chyba dobry kierunek. Powtarza pan: "Dziwię się moim kolegom". Jacy są polscy trenerzy? - Zakompleksieni. Powtarzam, że nie musimy patrzeć tylko na Zachód, możemy też spojrzeć na Wschód. Polscy trenerzy zarabiają zbyt mało, by mieć swoje zdanie. Nie mają takiego komfortu jak za granicą, że nawet przez cztery lata mogą być na bezrobociu, żyć godnie, by wrócić później do zawodu. U nas jest tak, że w grupach młodzieżowych trenerzy pracują za grosze. Mają po trzy-cztery grupy i tak naprawdę nie prowadzą piłkarzy. W klubach trenerzy asystenci są traktowani jakby ich nie było. To dla tych ludzi trudna sytuacja, bo pracy nie ma dla wszystkich. Nie ma się więc co dziwić, że ktoś tam kogoś podkopuje. Często tak jest? - Często. Zmusza nas do tego rynek. W Ekstraklasie jest 16 trenerów, a szkoleniowców z licencją UEFA Pro bodaj 300. W sumie i tak mało, bo w Hiszpanii jest ich chyba pięć tysięcy. Inna sprawa, że nie jesteśmy krajem, który może sobie pozwolić, by taki Maciek Skorża nie pracował przez rok. Rynek jest trudny. Dziwię się kolegom, że po prostu nie mówią, jak jest. Polska piłka często jest postrzegana przez pryzmat reprezentacji Polski i świetnie transmitowanej Ekstraklasy. Brakuje nam jednak wiele. Po co prezesom trener, który mówi, jak jest? To nie jest wygodne. - Nie do końca. Trzeba mówić, by się rozwijać. Też nie mówię tego wszystkiego po to, by narzekać, ale po to, by coś poprawić. Już 20 lat temu mówiłem publicznie, byśmy zaczęli budować boiska, bazy, infrastrukturę i wtedy brano mnie za debila. Mówili, że Probierz wrócił z Niemiec i będzie się wymądrzał. Po 20 latach zaczęli tworzyć szkółki. Mówiłem tak, bo przecież trenowałem dzieci. Cieszę się, że taki Dawid Kudła gra na poziomie Ekstraklasy. Ostro trenował od dziecka, pochodzi z normalnej rodziny i się wybił. Jest jeszcze np. Adam Wolniewicz z Górnika Zabrze. Takich chłopaków w Ekstraklasie i I lidze jest chyba 12. Serce tylko się raduje. Ci chłopcy też mają problemy, bo szybko z 800 zł przeskakują na kontrakty rzędu 6 tys. zł. Duża różnica, od której szumi w głowie. - A później idą za granicę i dostają 15 tys. euro. Każdy ma okres szumu i od tego nie uciekniemy. Ci ludzie powinni być przyzwyczajani do tego, że kiedyś taki moment przyjdzie i trzeba umieć dysponować pieniędzmi. Ostatnio piłkarska Polska żyła wyborami w PZPN. Cezary Kulesza, prezes Jagiellonii, został wiceprezesem PZPN-u. To coś zmienia w pana przypadku? - Z perspektywy lat widzę, jak prezes Kulesza się zmienił. Dojrzewa, by działać w polskiej piłce. Cieszę się, że prezes Boniek to docenił. Jeżeli ktoś dochodzi do dużych pieniędzy, potrafi dobrze działać w grupie, organizować pracę, to tylko dobrze o nim świadczy. Za cztery lata Boniek nie będzie mógł już kandydować. Kulesza mógłby być jego następcą? - To już pytanie do niego, nie wiem, jakie ma ambicje. Mogę powiedzieć, że potrafię to sobie wyobrazić. Umie przyciągać ludzi do siebie, z prezesem Bońkiem współpraca układa mu się dobrze. Jeśli aktualny szef by go poparł, to miałby szanse. Jakie ma pan odczucia po ostatnich wyborach? - Akurat z prezesem Bońkiem współpracowałem jeszcze w Widzewie. To najlepszy prezes, jakiego możemy w tym momencie mieć. Boniek nie zawsze mówi to, co ktoś chciałby usłyszeć. Uważam jednak, że na dzisiaj nie ma lepszego człowieka na tę posadę. Bardziej znanego, rozpoznawalnego w świecie. A Wojciechowski? Poznałem jego zdanie, gdy był trenerem Polonii Warszawa. Fajnie, że miał klub, bo było wesoło. Najważniejsze, by zawsze mieć dobrych doradców. Panu Wojciechowskiemu takich zabrakło. Rozmawiał Łukasz Szpyrka