Nie ma cienia przesady w stwierdzeniu, że Górnik w tamtych czasach był drużyną kompletną, która z powodzeniem mogła rywalizować z czołowymi zespołami Europy. Mecze zabrzan w publicznej telewizji zapowiadała Krystyna Loska. Włodzimierz Lubański, Zygfryd Szołtysik, Hubert Kostka, Jerzy Gorgoń czy Stanisław Oślizło czarowali swoją grą na boisku, a o ich popisach piosenki śpiewali Skaldowie i Anna German. W drodze na Praterstadion w Wiedniu zabrzanie wyeliminowali z nieistniejącego już Pucharu Zdobywców Pucharów piłkarzy Olympiakosu Pireus (2-2, 5-0), Glasgow Rangers (3-1, 3-1), Lewskiego Sofia (2-3, 2-1) i AS Roma (1-1, 2-2, 1-1 - losowanie dla Górnika). O jedynym w historii występie polskiego klubu w finale europejskich rozgrywek rozmawiamy z kapitanem Górnika w sezonie 1969/1970 Stanisławem Oślizłą. INTERIA.PL: Górnik awansował do finału dzięki bardzo dobrej grze i uśmiechowi losu. To pan wygrał szczęśliwe dla zabrzan losowanie z liderem Romy Fabio Capello. Stanisław Oślizło: - Pamiętam tę chwilę. Sędzia obracał w palcach zielono-czerwony żeton. Szybko wskazałem palcem na kolor zielony, wyprzedzając ruch Capello. Sędzia rzucił żeton, ten zawirował w powietrzu i spadł na ziemię. Jak zobaczyłem, że zieleń jest na górze, radość była ogromna. Zastanawiał się pan nad wyborem koloru czy to był impuls? - Wiedziałem, że zielony jest kolorem nadziei, a ja miałem nadzieję, że awansujemy. No i wylosowałem finał dla Górnika. Niewiele brakowało, a na trzecie, decydujące spotkanie z Romą w Strasburgu Górnik by nie dojechał. Co się stało? - Nie przyjechał autokar, który miał nas zawieźć z hotelu na stadion. Pojawiły się pretensje, żale do naszego kierownictwa. Okazało się, że maczał w tym palce trener rzymian Helenio Herrera. Po przyjeździe na stadion powiedział kierowcy, żeby poczekał na nich aż mecz się skończy. Tymczasem, chyba ze względów oszczędnościowych, organizatorzy przygotowali tylko jeden autokar. Miał przewieźć Romę, a potem przyjechać po nas. Jak dotarliście na stadion? - Pomogli nasi kibice, głównie z Francji i Niemiec. Kto miał miejsce w aucie, brał po jednym, dwóch czy trzech piłkarzy do środka i pędził na stadion. Dojechaliśmy w ostatniej chwili, o prawidłowej rozgrzewce nie było mowy. Trzy mecze z Romą wspomina się częściej niż finał. - Elektryzowały cały kraj, podobno ulice były puste, ludzie zasiadali przed telewizorami i oglądali. Karne, dogrywki, sensacyjne sprawy... Rzeczywiście, o tych meczach mówiono bardzo długo. Wraca pan czasem wspomnieniami do finału z Manchesterem City? - Udziału w tak wielkim wydarzeniu nie można zapomnieć, dlatego co jakiś czas nawiedzają mnie wspomnienia związane z tym dniem. Mecz nie zakończył się po naszej myśli. Spodziewaliśmy się innej gry, innego wyniku, a przede wszystkim innej taktyki. Nie wyszło, pozostał niedosyt, chociaż wstydu polskiej piłce i Górnikowi nie przynieśliśmy. Czuliśmy, że nie jesteśmy gorszym zespołem od Manchesteru City, ale przegraliśmy to spotkanie. Co przesądziło o porażce Górnika? - Złożyło się na to kilka czynników. Tydzień przed meczem z Manchesterem rozgrywaliśmy trzecie spotkanie z Romą w Strasburgu. Na pewno zostawiło ono ślad w naszych mięśniach. Potem był powrót do Zabrza i wylot do Wiednia. W dniu meczu przyjechali z Polski kibice i nasze żony. Trzeba im było pokazać troszkę Wiednia. Może zapomnieliśmy o tym, co było najważniejsze, czyli o przygotowaniu do wieczornego spotkania? Tuż przed meczem gwałtownie zmieniła się pogoda. Spadł ulewny deszcz, Anglicy do takich warunków byli przyzwyczajeni, my mieliśmy problem na śliskiej, miejscami błotnistej nawierzchni. Wcześniej wspomniał pan o źle dobranej taktyce. - Od półfinału z Romą prowadził nas nowy trener (Gezę Kalocsaya zastąpił Michał Matyas - przyp. red). Nie chciałbym komentować powodów odejścia trenera Kalocsaya, ale ze względów osobistych stał się w mieście persona non grata. Niestety, jego zastępca przestraszył się Anglików i ustawił nas bardzo defensywnie, a my nie lubiliśmy się bronić. Ta taktyka się nie sprawdziła, dlatego w przerwie, przy stanie 0-2, pozwoliłem sobie po raz pierwszy w życiu zwrócić się do trenera o zmianę taktyki na ofensywną, jaka odpowiada Górnikowi. - Może to było niegrzeczne z mojej strony, ale trener poszedł na ustępstwo i w drugiej połowie graliśmy swoją piłkę. Wygraliśmy tę połowę 1-0, ale to niewielkie pocieszenie, bo do zwycięstwa w meczu nie wystarczyło. Po przerwie pan również ruszył na bramkę Manchesteru, chociaż grał na środku obrony. - Coś mnie podkusiło, żeby pójść do przodu i jeszcze wzmocnić, przynajmniej ilościowo, naszą formację atakującą. Udało mi się strzelić bramkę na 1-2, ale zabrakło czasu do wyrównania. Okazję jeszcze miał Banaś, ale piłka przeszła minimalnie nad poprzeczką. - To były inne czasy. Na stadionie były 2-3 piłki, Anglicy umiejętnie grali na czas w końcówce. I tak skończył się nasz sen o potędze. Nie baliśmy się nikogo w Europie, podczas drogi do finału udowodniliśmy, że byliśmy mocnym zespołem. Jednak przegrana, obojętnie jaka, boli. Na wspólnej kolacji po meczu Anglicy pozwolili nam wypić łyk szampana z pucharu. Miał gorzki smak... Gol zdobyty w finale, chociaż przegranym, ma dla pana szczególne znaczenie? - Chyba większe dla kibiców. Niedawno byłem na spotkaniu promującym sport w szkole w Rokitnicy. Był też premier Buzek. Nawet on podkreślał, że jestem jedynym Polakiem, który zdobył bramkę w finale europejskich rozgrywek. Myślałem, że Robert Lewandowski strzeli w zeszłym roku w finale Ligi Mistrzów i będzie nas dwóch. Może w przyszłym roku? Prędzej doczekamy się kolejnego strzelca bramki niż polskiego zespołu w finale. Następcy Górnika na horyzoncie nie widać... - To prawda, chociaż z całego serca życzę tego naszym zespołom i kibicom. To wspaniałe przeżycie, oczywiście okupione wieloma wyrzeczeniami i wielkim stresem. Awans z rundy na rundę podnosi poczucie własnej wartości jako piłkarza i człowieka. Cieszę się, że w szarzyźnie tamtych lat potrafiliśmy przynieść naszym rodakom odrobinę radości i emocji. Szkoda, że ten puchar nie stoi w klubowej gablocie. Ma pan jakąś pamiątkę z finału? - Dostaliśmy maleńkie znaczki w etui i nic więcej. To chyba najmniejsza, a zarazem najcenniejsza pamiątka z całej kariery sportowej. Zazdroszczę dzisiejszym piłkarzom tej scenerii finałów. Piękne stadiony, pełne publiczności... Nas w Wiedniu wspierały dwa autokary kibiców, z czego w jednym przyjechał partyjny aktyw górniczy, a drugim podróżowały nasze rodziny. I to była cała otoczka. Zupełnie inne czasy. Smutna sceneria, skończyło się też smutno. Pod względem finansowym również? - O żadnych nagrodach finansowych nie było mowy. Byłem kapitanem, łącznikiem między zespołem a zarządem. Chłopcy pytali mnie: "Staszek, o co my właściwie gramy?". Wiadomo, o puchar, ale chodziło im o premie. Poszedłem do prezesa Wyry. Wysłuchał mnie i powiedział: "Przekaż kolegom, że jak wygracie, to krzywdy wam nie zrobimy". Nie powiem, żeby nas to dodatkowo zmobilizowało przed finałem. Rozmawiał: Dariusz Jaroń