- U wielu osób widać przekonanie, że to co zagraniczne musi być lepsze. A skoro ostatnio panuje moda na szkoleniowców spoza Polski, to trudno. Ja na pewno nie mam żadnych kompleksów - o 18 miesiącach bez pracy, dyskusjach o piłce przy świątecznym stole, a także miejscu, które przestało być krainą mlekiem i miodem płynącą, Interia rozmawia z Jackiem Zielińskim, mistrzem Polski z Lechem Poznań, obecnie trenerem Cracovii. Interia: Przed objęciem Cracovii czekał pan na pracę półtora roku. Nie miał pan obaw, że wypadnie z trenerskiej karuzeli? Jacek Zieliński: - Zawsze jest jakieś niebezpieczeństwo, ale obaw nie miałem, dlatego nie rzucałem się na pierwszą lepszą ofertę. Spokojnie sobie czekałem... Dużo ofert pan dostał? - Parę ciekawych było. Nie denerwuje pana, że trener, który zdobył mistrzostwo Polski czeka na fajną ofertę półtora roku, a w tym czasie przez Ekstraklasę przewija się wielu zagranicznych szkoleniowców, nad którymi od początku rozpływa się wiele osób - od działaczy po dziennikarzy. - Przed wszystkim dziennikarze, bo to wy wynosicie ich na piedestał. Czy mnie to wkurza? Nie, na pewne rzeczy nie mam wpływu, więc po co nimi zaprzątać sobie głowę? Ale to nie dziennikarze, ale prezesi i dyrektorzy sportowi zatrudniają zagranicznych trenerów. Polski szkoleniowiec może czuć się niedoceniany? - W mediach cały czas jesteśmy negowani, ale rzeczywiście u wielu osób widać przekonanie, że to co zagraniczne musi być lepsze. Czasem trudno nam się obronić... Trener zawsze idzie tam, gdzie go chcą. Skoro ostatnio jest moda i tendencja na szkoleniowców spoza Polski, to trudno. Musimy bardziej się spiąć i robić swoje. Ja na pewno nie mam żadnych kompleksów. A czemu polscy trenerzy tak rzadko pracują za granicą? - Europa Zachodnia na ten moment nie jest miejscem dla nas. Wschód? Kiedyś miałem propozycję z Kazachstanu, ale jej nie podjąłem. To ciężki kierunek... Różne rzeczy mają wpływ na zatrudnienie, m.in. układy menedżerskie. Polski trener za granicą ma jednak taką markę, a nie inną i nie ma się co oszukiwać. Jakie ma pan zdanie o menedżerach piłkarskich? - Jesteśmy skazani na współpracę. Ja do każdego podchodzą z szacunkiem, przynajmniej do czasu, gdy widzę, że współpraca ma ręce i nogi. Pracujemy według określonych reguł. Są lepsi i gorsi piłkarze, trenerzy, a także menedżerowie. Wpisali się już krajobraz piłki, więc trzeba jakoś razem żyć. Pan nie ma menedżera. - Nie mam i nie zamierzam mieć. A kandydata ma pan pod nosem, bo w firmie menedżerskiej pracuje pana syn. - Współpracuje z agencją, ale ja menedżera nie potrzebuję i będę radził sobie sam. Nie odradzał pan synowi takiego zawodu? - Odradzałem, nie byłem wielkim zwolennikiem tego pomysłu, ale to dorosły chłopak. Szanuję jego decyzję i z sympatią przyglądam się jego rozwojowi. A rozwija się całkiem dobrze. Za to pana drugi syn jest dziennikarzem sportowym. Ten fach też pan odradzał? - Nie, ale to ciężki kawałek chleba, zresztą on sam wie, jak to wygląda. To zdolny chłopak, ale to środowisko jest specyficzne. Jak wszędzie - tnie się koszty, zwalnia dziennikarzy i on musi się z tym liczyć i być na takim poziomie, żeby dalej w tej karuzeli się kręcić. Na razie jakoś mu to idzie, więc oby tak dalej. W takim razie jak wyglądają święta w domu Zielińskich? Żona zakazuje rozmów o piłce? - Nie, od tego tematu nie da się uciec. Piłka u nas zawsze była wszechobecna, tym bardziej, że mój tata jest wielkim kibicem piłki i moim. W Boże Narodzenie zawsze gra liga angielska, więc zawsze coś obejrzymy... Nie, u nas nie ma szans na święta bez piłki. Często się nie zgadzacie? - Zdarza się. Są awantury? - Nie, nie ma nawet kłótni, ale często mamy swoje zdania, które szanujemy. Mądrzy ludzie zawsze się dogadają. Używa pan argumentu: "wy nie graliście w piłkę, a jako trener nie zdobyliście mistrzostwa Polski"? - Nie, to w tym momencie nie jest najważniejsze. Zresztą ja też nie byłem nie wiadomo jakiej klasy piłkarzem. U nas w rodzinie zawsze wszystko odbywa się spokojnie. Ale sam pan o sobie mówi, że jest nerwusem. - Jestem, ale staram się nad sobą panować, choć różnie to wychodzi. To jest sport, czyli nerwy i adrenalina. Czasami trudno opanować emocje, człowiekowi zawsze może wyrwać się coś głupiego, czego później żałuje. W tym zawodzie jest się na świeczniku, więc trzeba gryźć się w język. Z takim charakterem usiedział pan w miejscu przez 18 miesięcy? - Było ciężko, a najwięcej mogłaby o tym powiedzieć moja żona. Normalnie rzadko bywam w domu, ale przez te półtora roku trudno było ze mną wytrzymać. Człowieka nosi, po paru dniach szuka się dodatkowych zajęć. Skoro na co dzień pracujesz z młodymi ludźmi, na dużym poziomie adrenaliny, do tego cały czas coś się dzieje... W takiej sytuacji siedzenie w domu przed kominkiem i telewizorem rajcuje, ale tylko do pewnego momentu. To był trudny okres, ale jakoś sobie radziłem. Zrobiłem coś wokół domu, mecze oglądałem z większym dystansem. Przynajmniej na tyle, na ile trener potrafi to robić. Na parę rzeczy nabrałem innego spojrzenia. Między sezonami nie jeździ pan pewnie w ciepłe kraje, by dwa tygodnie poleżeć na plaży. - Nigdy w życiu takiego urlopu nie miałem. Zresztą w piłce na urlopy nie ma czasu. Ale jak mamy kilka wolnych dni, to lubimy z żoną pojechać w Bieszczady czy do Zakopanego. To mnie najbardziej uspokaja. Denerwuje się pan jeszcze na określenia "Jacek Zieliński - pan od WF-u"? - Nie, na początku było to trochę śmieszne, ale później... Mam do siebie duży dystans i szybko przechodzę nad takimi sprawami do porządku dziennego. Nie wkurzam się na to określenie, bo to żadna obraza. Może w niektórych środowiskach w Polsce wyższe wykształcenie nie jest powodem do dumy, ale dla mnie tak. Na początku pracę trenera łączył pan z prowadzeniem lekcji WF-u. Pogodzenie tego było trudniejsze niż praca w Ekstraklasie? - Wtedy miałem więcej obowiązków, musiałem się więcej przemieszczać, ale dało się to wszystko pogodzić. Nawet prowadząc zespół na zapleczu Ekstraklasy, pracowałem jeszcze na pół etatu w szkole. Ale nie po to, by z tego żyć, ale mieć kontakt z młodzieżą. Praktycznie cały czas nie było mnie w domu, ale z wieloma moimi uczniami mam kontakt do dziś. Chętnie wracam do tych czasów. Jest pan też bardzo zżyty ze swoim rodzinnym miastem - Tarnobrzegiem. - To specyficzne miasto. Gdy rozkwitał Siarkopol, to było to eldorado, kraina mlekiem i miodem płynącą. Ale jak Siarkopol upadł i zamknęli kopalnię, to z Tarnobrzega zrobiło się miasto trochę wymarłe. Wokół śmieją się, że to miasto emerytów i rencistów, bo młodzież stamtąd pouciekała. Ale to fajne i spokojne miejsce do życia, odpowiada mi jego klimat. Tam mam dom i zawsze będę tam wracał. Dla nas to miasto rodzinne, tak samo jak Siarka jest klubem najbardziej ukochanym. Wróćmy do Krakowa - jak się panu pracuje w klubie, który nie ma dyrektora sportowego? - Uważam, że taka osoba powinna być. Teraz jest z nami Robert Kasperczyk, który pomaga w skautingu. Dyrektor w Cracovii nadałby jakości i rozmachu w działaniach, bo niektóre rzeczy nam umykają. Jak chcemy wskoczyć na wyższy poziom, to pewne rzeczy powinny być dopieszczone i poukładane jak w lepszych klubach, takich jak Legia czy Lech, od których powinniśmy się uczyć. Prędzej czy później w Cracovii będzie dyrektor, bo zamierzamy wskoczyć na wyższy poziom, a wtedy będziemy potrzebowali więcej ludzi. Wydzwania pan do Janusza Filipiaka, właściciela Cracovii i namawia: "Profesorze, zatrudnijmy dyrektora!"? - Często rozmawiamy, ale akurat teraz nie na ten temat. Jeśli będzie wola ze strony profesora, to taka funkcja w klubie powstanie. Na razie spokojnie sobie pracujemy. Dobry macie kontakt? - Tak, przez półtora roku wielkich problemów między nami nie było i życzę sobie, by było tak dalej. Po Józefie Wojciechowskim, u którego pracował pan w Polonii Warszawa, chyba żaden właściciel klubu nie jest już w stanie pana zaskoczyć. - Współpracy z panem Wojciechowskim wcale źle nie wspominam. To był fajny kawałek historii mojego życia. Oczywiście, że to był specyficzny klub do prowadzenia, bo wiele rzeczy zmieniało się z dnia na dzień, ale mieliśmy dobry kontakt. Dużo rzeczy było fajnie zrobionych, ale zabrakło trochę cierpliwości i spokoju, ale też wyników. Zdaję sobie sprawę, że jak ktoś pakuje duże pieniądze w piłkę, to oczekuje wyników. W sumie pracowałem w Polonii ponad dwa lata i ten czas wspominam z dużym sentymentem. Jest pan zaskoczony, że Wojciechowski kandyduje na prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej? - Wiem, że bardzo ciągnie go do piłki. Może po Polonii wyleczył się z bycia właścicielem klubu i chce spróbować wyżej? Taką decyzję podjął i przyglądam się temu z zaciekawieniem. Byłby dobrym prezesem PZPN-u? - Trudno mi powiedzieć, ale uważam, że dobrym prezesem jest Zbyszek Boniek. Decyzję podejmą jednak delegaci. Zgodzi się pan, że w poprzednim sezonie Cracovia zrobiła wynik ponad stan? - Zawsze uważałem, że to zespół na górną połowę tabeli. Od początku marzyliśmy o pucharach i o nie walczyliśmy. Niestety, nasza przygoda z Europą trwała krótko i skończyła się bolesnym policzkiem, a nawet kopniakiem. Już pan wie, co się stało? - Przede wszystkim, to nie odpadliśmy z ogórkami [Szkendija z eliminacji Ligi Europy odpadła w czwartej rundzie z KAA Gent]. Trzeba wiedzieć jak ten klub wygląda od środka i kto tam gra, ale przy normalnej dyspozycji nie mieliśmy prawa przegrać tego dwumeczu. Na porażkę złożyło się wiele rzeczy, ale wszystko biorę na siebie. Na pewno wyciągnę z tego wnioski i jeśli los da nam jeszcze jedną szansę, to na pewno będzie to inaczej wyglądało. Czuł pan, że bardzo zawiedliście? - Dla mnie to był wielki zawód, długo mnie to gryzło. W poprzednim sezonie najlepiej wypromował się u pana Damian Dąbrowski, który niedawno otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. - Jeśli wiosną byłby zdrowy, to byłby poważnym kandydatem do wyjazdu na Euro. Jego powołanie to dla mnie żadne zaskoczenie. Teraz jest w coraz lepszej dyspozycji, choć nie powiem, że bardzo dobrej, bo widziałem go w znacznie lepszej. Zaczyna jednak wracać na swój wysoki poziom, a czas pracuje na jego korzyść. Prędzej czy później w kadrze zadebiutuje. To kandydat na najlepszego defensywnego pomocnika w Ekstraklasie? - 24 lata, super parametry motoryczne, dobre panowanie nad piłką, przegląd pola i uderzenie. Do tego profesjonalizm w każdym calu. Kogoś jeszcze poleciłby pan Adamowi Nawałce? - Na bieżąco jesteśmy w kontakcie... U nas jest jeszcze kilku ciekawych zawodników, którzy mogą dostać szansę w kadrze. Niedocenianym graczem jest Kuba Wójcicki, który przy kontuzji Łukasza Piszczka byłbym naturalnym kandydatem do walki o miejsce w kadrze. Liczę też, że odbuduje się u nas Piotrek Malarczyk, który ma predyspozycje, by grać na wysokim poziomie. Jest też Marcin Budziński, Mateusz Cetnarski, czy Paweł Jaroszyński. Z drugiej strony jesteśmy teraz drużyną środka tabeli, więc trudno u nas szukać zawodników do reprezentacji. Na Cetnarskim już stawiano krzyżyk, tymczasem w poprzednim sezonie grał świetnie. - Przyglądałem się mu jeszcze przed wiekiem juniora, bo pochodzi z Podkarpacia. Umie grać, to rozgrywający z prawdziwego zdarzenia. Musi jednak pracować nad motoryką, by był gotowy do gry przez 90 minut. Pana największym osiągnięciem jest mistrzostwo Polski z Lechem w sezonie 2009/2010. Myślałem pan, że po tym sukcesie klub pójdzie inną drogą? - Liczyłem, że tytuł napędzi "Kolejorza" i będzie to wyglądało lepiej. Szansa nie została wykorzystana, choć Lech cały czas jest czołowym polskim klubem. Wtedy jednak marzenia i euforia były tak wielkie, że myślało się o większych rzeczach. Niestety, ale życie to zweryfikowało. Lech od tamtego czasu zdecydowanie więcej klasowych zawodników wytransferował niż sprowadził. A w taki sposób o skutecznej grze w europejskich pucharach nie da się myśleć. Kiedyś stwierdził pan, że Legia odjechała polskim klubom sportowo i organizacyjnie. Jej 13. miejsce w tabeli nie zmienia pana opinii? - Patrząc na organizację, budżet, czy nawet drużyny młodzieżowe, to uważam, że Legia będzie w polskiej czołówce przez najbliższe lata. I dobrze, bo polska piłka klubowa potrzebuje lokomotywy. Wynikami Legii w Lidze Mistrzów się nie podniecam, bo trafili do bardzo trudnej grupy. Do tego Legia jest w dołku, ale już fragmenty meczu ze Sportingiem czy Realem pokazały, że potrafi grać w piłkę i na naszym podwórku będzie walczyła tylko i wyłącznie o mistrzostwo Polski. W tym sezonie także jest murowanym faworytem do tytułu. Strata w tabeli? Patrząc na nasz nieszczęsny regulamin, w którym dzielimy punkty, to wszystko szybko się wyrówna. Choć Lechia też dała mocny sygnał, że może grać o mistrza. Do tego dojdzie jeszcze ktoś, więc liga będzie ciekawa. Rozmawiał Piotr Jawor