Maciej Słomiński, Interia: Od przybytku głowa nie boli, a od goli? Pana znakiem firmowym była fantastyczna gra tą częścią ciała, niczym innego trójmiejskiego goleadora, Andrzeja Szarmacha. Tomasz Korynt, najlepszy strzelec Arki Gdynia w Ekstraklasie: - Wbrew pozorom głową strzeliłem nawet nie połowę moich bramek. Statystyki nie były tak rozwinięte jak dziś, ale było to bardziej koło czwartej części. Głową można nie tylko strzelać, możną nią też piłkę zgrać, przedłużyć i nią pomyśleć. 41 goli dla Arki w Ekstraklasie daje panu zdecydowane prowadzenie w tabeli strzelców gdyńskiego klubu. Następny w kolejności Janusz Kupcewicz ma 26 trafień, ale on swego dorobku nie powiększy w przeciwieństwie do trzeciego na podium Rafała Siemaszki, który ma 18 bramek. Tak czy owak może Pan spać spokojnie. - W pewnym momencie czułem na plecach oddech Marcusa, który sporo strzelał i przegonił mnie w ogólnej klasyfikacji strzelców, tyle że on większość trafień zaliczył na niższym szczeblu. Marcus powoli kończy karierę, następców na horyzoncie nie widać. - Rotacja zawodników jest obecnie większa niż kiedyś. Nie spędziłem w Arce Bóg wie ile czasu, pięć sezonów, z czego ten ostatni można spisać na straty. Raz, że spadliśmy z ligi, dwa że zdobyłem zaledwie jednego gola. Z obecnej kadry Arki ligowym obserwatorom wpadł w oko Gruzin Dawit Schirtładze. - Szkoda że pod koniec rundy jesiennej złapał kontuzję, bo sporo wnosił do ofensywnych poczynań Arki. Może nie jest wybitny biegowo, ale sprytny, dobrze utrzymujący się przy piłce, niezły w grze kombinacyjnej i zespołowej. Obok czterech strzelonych bramek zaliczył kilka asyst. Konkurencję Gruzin ma mocno ograniczoną. Holendrowi Fabianowi Serrarensowi liczono mecze bez celnego strzału na bramkę. Rafał Siemaszko jest niemalże legendą Arki, ale jego kariera ma się ku końcowi. - Rafał wchodząc na końcówki może jeszcze stworzyć zagrożenie pod bramką rywala, do końca bym go nie skreślał. Moim zdaniem przy braku Schirtladze, na środku ataku trener Arki powinien postawić na Macieja Jankowskiego, który grając na skrzydle nie pokazuje wszystkich swoich walorów. Jankowski jest jedynym, poza wysokimi stoperami, zawodnikiem, który potrafi grać głową. Siedzimy w barze o nazwie i adresie Olimpijska 5. To dziś siedziba Arki, pod tym samym adresem zdobywał pan ekstraklasowe gole dla Bałtyku Gdynia. Szczególnie o jednej z nich opowiadano jeszcze długo na gdyńskich podwórkach i skwerach. - W meczu ze Stalą Stalowa Wola zachowałem się dosyć sprytnie. Gdy bramkarz podrzucił piłkę by ją wykopać w pole, zaszedłem go od tyłu, trąciłem głową i skierowałem do pustej bramki. Kuriozalny gol. W tej chwili byłoby to raczej niezgodne z przepisami. Grał pan na obu gdyńskich stadionach - przy Ejsmonda i Olimpijskiej. Gdzie się lepiej strzelało? - Nie da się tego porównać, to był inny czas. Arka miała zawsze więcej kibiców, inna atmosfera panowała na jej stadionie. Natomiast czas spędzony w Bałtyku też wspominam bardzo dobrze, zanotowaliśmy awans do Ekstraklasy, strzelałem bramki w zwycięskich barażach z Piastem Gliwice. Nie możemy uciec od najważniejszej części ciała. Głowa służyła panu nie tylko do strzelania goli. Dziś studia może skończyć niemal każdy, na czele z zaocznym AWF, ale studia dzienne na Politechnice Gdańskiej w latach 70. XX wieku to było coś. Pan je skończył i to w dodatku w trybie dziennym. Jak to było w ogóle możliwe do pogodzenia z zawodowym graniem w piłkę? - Zaczynałem studia będąc zawodnikiem Lechii. Nie było łatwo, na pewno pomógł fakt, że budynek Politechniki jest dosłownie przez płot ze stadionem przy Traugutta. Na treningi miałem niedaleko, przez płot skakałem prędzej niż Wałęsa (śmiech). Na wykładach najczęściej nie bywałem, ale koledze kupiłem długopis i kalkę, przez którą robił notatki. O ksero nie było wówczas mowy. Dużo uczyłem się sam, "na szczęście" na mecze wyjazdowe czy w Lechii czy w Arce mieliśmy daleko, więc wkuwałem po drodze. Bardzo często po południu trenowałem sam, albo indywidualnie z piłką z trenerem Ryszardem Kuleszą. Czasem przyszły selekcjoner zostawiał mi rozpiskę i biegałem 10 x 200 metrów plus 20 x 100 metrów w samotności. Nie oszukiwałem, bo nie było kogo. Najwyżej siebie, ale przecież nie o to chodzi. Profesorowie nie stosowali taryfy ulgowej gdy widzieli, że to Pan? - Nie ukrywam, że niektórzy z nich okazywali zrozumienie. Gdy egzaminy pokrywały się z meczami czy zgrupowaniami mogłem je zdawać w innym terminie. Ale jak już dochodziło do nich, nie było pobłażania. Profesor od geometrii wykreślnej męczył mnie przez ponad dwie godziny. Może był lechistą, a pan kończąc studia będąc już arkowcem? - Pracę dyplomową broniłem w środę rano 4 czerwca 1980 roku. O 17 graliśmy z GKS-em Katowice, strzeliłem dwie bramki w meczu wygranym 2-1. To był dobry dzień. Czyj to pomysł te studia? Pana, mamy, taty? A może was wszystkich? - Oboje rodzice powtarzali, że nauka jest najważniejsza, że piłka obok. Ojciec jako trener trampkarzy sprawdzał chłopcom oceny. W domu panowała atmosfera mobilizacji do nauki. Pana ojciec był legendą Lechii. Po kolejnym nieudanym szturmie na bramy Ekstraklasy z drugoligowego Gdańska z Bogusławem Kaczmarkiem przeszliście do ekstraklasowej Gdyni. - Miałem jeszcze dobrą propozycję z Widzewa, który właśnie stawał się Wielki. Życie to sztuka wyborów. Może byłoby więcej sukcesów w Łodzi? Z drugiej strony w Trójmieście była dziewczyna, jeszcze nie żona. Sprawy sercowe miały wpływ.