Ma pan 22 lata i jest najmłodszy w męskiej kadrze na mistrzostwa świata w Tokio (9-13 września). W innych dyscyplinach, na przykład w futbolu, najmłodsi noszą piłki, zbierają sprzęt sportowy. A jak jest w judo? Tomasz Kowalski: Oczywiście, zdarzają się takie przypadki, że jako najmłodszy muszę trochę "polatać" - przynieść czy odnieść klucze do sali, pójść po kawę po śniadaniu. To chyba naturalna kolej rzeczy, nie tylko w sporcie. Ale nie jest to jednak aż tak dokuczliwe, zwłaszcza, że na większość zgrupowań czy wyjazdów powoływani są młodsi zawodnicy ode mnie. Jest pan debiutantem, ale akurat takim, na którego bardzo wszyscy liczą. - Wiem, że oczekiwania wobec mnie, przez pryzmat poprzednich wyników - zarówno w rywalizacji młodzieżowców, jak i seniorów - są dość wysokie. Nie można jednak zapominać, że będzie to pierwszy występ w zawodach tej rangi, po długiej przerwie spowodowanej operacją barku. Jaki cel pan sobie wyznaczył? - Przede wszystkim zrobić wszystko, co tylko będę mógł, aby zwyciężać w kolejnych walkach. Jeśli przegram, bo przeciwnik był po prostu lepszy, trzeba będzie po powrocie zabrać się do pracy i nadal gonić czołówkę. Jestem świadomy, że tokijski turniej będzie bardzo trudnym wyzwaniem, a moja dyspozycja - chociaż z trenerem staraliśmy się nadrobić czas stracony przez kontuzje - pozostawia jeszcze do życzenia. Czy jest pan lepszym zawodnikiem niż półtora roku temu, gdy w stolicy Gruzji zdobywał pan wicemistrzostwo Europy? -Ciężko jednoznacznie określić. W trakcie rehabilitacji zmieniły się przepisy walk, dlatego część mojego repertuaru technik poszła w zapomnienie. Wciąż odczuwam ich brak, a z racji krótszej "aklimatyzacji" do nowych zasad jest to jeszcze dotkliwsze. W kwietniu 2009 roku w Tbilisi miałem też dużo szczęścia, a startujących zawodników było mniej. W sparingach czuję jeszcze przewagę swoich przeciwników, ale jednak w trakcie zawodów wszystko zwykle wygląda nieco inaczej. Dlatego poczekajmy do 12 września. Bardzo duży wpływ na obecną formę mają urazy, które trapiły pana od turnieju w Gruzji? - Niestety, tak. Po prawie rocznej przerwie nie było łatwo wrócić, o czym w ostatnich kilku startach miałem okazję się przekonać. Staraliśmy się odbudować, po cichu licząc, że dyspozycja sprzed operacji wróci szybciej. Tak się jednak nie stało, dlatego niezależnie od wyniku w MŚ, czeka mnie jeszcze sporo pracy. W życiu codziennym te kontuzje też mocno dały się we znaki? - Obsługa komputera czy notowanie na wykładach studenckich wiązało się z nie lada akrobacjami. Szczęście w nieszczęściu, że to lewa ręka była operowana, dlatego nie było do końca tak źle. Wszędzie mogłem jednak liczyć na pomoc - w domu rodziców, a na uczelni wyrozumiałych wykładowców. Japonia dobrze się panu kojarzy? - Lubię tu przyjeżdżać, chociaż do pobytu w tym kraju trzeba być przygotowanym zarówno fizycznie, jak i psychicznie. To zupełnie inna kultura. Obydwa turnieje, w których wcześniej tutaj uczestniczyłem, wypadły pomyślnie dla mnie. Z chęcią przyjeżdżam na zgrupowania szkoleniowe do Japonii, najprawdopodobniej już w grudniu ponownie wybierzemy się właśnie do Kraju Kwitnącej Wiśni. Kilka lat temu, po wygraniu prestiżowych zawodów Jigoro Kano, zaczęły się porównania do Pawła Nastuli (mistrz olimpijski, dwukrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz Europy - przyp. red). Nie za wcześnie? - Na pewno jakaś analogia do naszego mistrza się pojawiła, chociaż oczywiście nie można było tego brać zupełnie na poważnie. Paweł Nastula jest uważany za jednego z najlepszych zawodników w historii światowego judo, dlatego jakiekolwiek porównanie do niego nastolatka raczkującego dopiero w seniorach było raczej optymistycznym życzeniem. Zapewniam, że będę ciężko pracować, aby jednak to porównanie było jak najbliższe prawdzie, na razie pozostawiając Nastulę jako wzór do naśladowania.