Przypadki Legii, czy przed laty Wisły, które w planach wpływów na dany rok uwzględniały te uzyskane z gry w europejskich pucharach, do których naszym klubom na ogół jest się ciężko dostać, są powszechnie znane. Konstruktorzy takich budżetów w preliminarzu wpływów mogli równie dobrze napisać: "Jeśli pojawi się dziura finansowa, to wygram kilka milionów złotych podczas kumulacji w Lotto". Kolejnym grzechem naszych elitarnych klubów jest rozdawanie na lewo i prawo piłkarzom kontraktów ponad stan finansowy i sportowy Ekstraklasy - ligi z czwartej dziesiątki rankingu UEFA. Przypadek prezesa klubu X, którego kapitan nie zgodził się ostatnio na zejście w zarobkach, na okres pandemii koronawirusa, z 60 tys. do 30 tys. zł już opisywaliśmy. Dziś pora przenieść na przeciwległy koniec Polski. Prezes klubu w kryzysie załamuje ręce po tym, jak zgodził się na stworzenie komina płacowego dla jednego piłkarza, który jest wprawdzie liderem, ale nie zawsze chce mu się biegać, czasem zapali jednego czy drugiego papierosa. Dla niewtajemniczonych: palenie dramatycznie pogarsza szybkość przyswajania tlenu przez organizm, wskaźnik w sporcie zawodowym, uzależnionym od biegania, dosyć istotny. - Byłem pod presją kibiców i opinii publicznej. Uległem temu, a teraz żałuję tego - załamuje ręce ów prezes. Inny przykład. Pewien legendarny klub przedłużył współpracę z leciwym piłkarzem, który bardzo się cenił. Kibice nie wyobrażali sobie drużyny bez tego zawodnika. Na początku sezonu ów senior spowolniał, większość meczów oglądał z ławki, co nie przeszkadzało mu kasować drugiej największej pensji w drużynie. Gdy Dariusz Mioduski przejął władzę w Legii Warszawa cała Polska żyła przypadkiem reprezentacyjnego obrońcy, któremu poprzednie władze zagwarantowały rekordowy kontrakt na poziomie 800 tys. euro rocznie. Nowy prezes robił, co mógł, by klub nie odczuł skutków tego kontraktu. Skończyło się na rozłożeniu go na raty. Czy w polskiej lidze kontrakty na takim poziomie nie przekraczają skali absurdu? Kolejny słynny przykład, to ten Sławomira Peszki, któremu PZPN trzy dni temu rozwiązał umowę z Lechią, gdyż klub się z niej nie wywiązywał. Prezes Adam Mandziara był świadom, godząc się na takie zarobki "Peszkina" i gwarantując mu na piśmie pięcioletnią pracę w klubie, po zakończeniu kariery. Peszko jest dziś wolnym zawodnikiem, ale Lechia jest zobligowana do wypłacania mu pensji do czerwca i później przez kolejne pięć lat, gdy miał być jej skautem. Chyba że klub się z nim porozumie, alby gdy Sławomir znajdzie nowego pracodawcę, o co w dobie pandemii nie będzie łatwo. A przecież żaden prezes nie miał przymusu, jeśli już to tylko niepoprawne, by nie rzec chore, ambicje, gdy godził się na taką umowę. Nie ma się co dziwić później, że w dobie kryzysu, jaki nastał na światowy sport, kluby Ekstraklasy, które rokrocznie dostają po kilkanaście milionów złotych od telewizji - a takiego luksusu nie ma nikt inny w Polsce - nie są gotowe. Nie mają żadnej poduszki finansowej, tylko wyciągają rękę po pomoc. Do ministerstwa, do PZPN-u.