Trener Leo Beenhakker i prezes PZPN-u Michał Listkiewicz w obecności dziennikarzy i kamer telewizyjnych ogłosili wczoraj całemu światu, że zdecydowali o przedłużeniu współpracy o dwa lata, do końca listopada 2009 r. Były oklaski, uściski, pocałunki, a także markowe cygara. Na oficjalnej stronie związku (www.pzpn.pl) można znaleźć nawet informację, że "PZPN przedłużył kontrakt z Leo Beenhakkerem". Tymczasem nowa umowa wcale nie została podpisana i nie będzie nawet do soboty, czyli do meczu Polska - Belgia. Co więcej, kontrakt nie jest jeszcze przygotowany. - To tylko formalność. Umowę muszą jeszcze przeanalizować prawnicy - uspokaja prezes Michał Listkiewicz w rozmowie z INTERIA.PL. Rodzą się jednak pytania. Czy ponad miesiąc - bo tak długo trwały negocjacje o nowym kontrakcie, to był niewystarczający okres, żeby przygotować wszelkie formalności prawne? Czy naprawdę chodzi tylko o formalności, czy - jak mawia rzecznik PZPN-u Zbigniew Koźmiński "diabeł tkwi w szczegółach? A co się stanie, jeśli wejdzie w życie "czarny scenariusz" i w meczu z Belgią nie zapewnimy sobie awansu na Euro 2008? Czy PZPN będzie równie ochoczo podpisywał kontrakt z Leo, jak to ogłaszał? Wypada wierzyć, że tak. Na razie jednak cała akcja z kontraktem wydaje mi się jednak cokolwiek dziwną. Owszem, mogła wzmocnić pozycję Beenhakkera (dała sygnał, że trener ma poparcie pracodawcy), ale czy to było potrzebne? W drużynie i w opinii kibiców Leo i tak jest najważniejszy. A poza tym będę się upierał, że przedłużenie kontraktu to przede wszystkim podpisanie stosownego dokumentu, a cała otoczka - gratulacje, uroczysta konferencja i wręczanie prezentów powinny następować dopiero po tym fakcie. Michał Białoński, INTERIA.PL