Artur Gac, Interia: Rozumiem, że śledził pan wyścig inaugurujący nowy sezon Formuły 1 w Australii? Michał Kościuszko, były kierowca rajdowy: - Oczywiście, oglądałem z zapartym tchem. Czyli tak, jak myślę większość polskich kibiców, ale nie tylko. Serce troszkę mocniej biło? - Bez dwóch zdań. Po tylu latach przerwy, na nowo zobaczyć Polaka w F1, było rzeczą gigantyczną w skali globalnej. Nie tylko my, jako rodacy, możemy być dumni. Chociaż my przede wszystkim, bo ta historia, która się wydarzyła, jest iście filmowa, wręcz hollywoodzka. Nie zdziwię się, gdyby taki film prędzej czy później powstał. Tu od razu chciałbym zaznaczyć, że dla prawdziwych kibiców i ludzi, którzy rozumieją sport, sam wynik Roberta był w tle. Liczył się głównie fakt powrotu do rywalizacji i wystartowania w wyścigu, podczas weekendu GP w Melbourne. To jest wielka sprawa! Towarzyszy panu tylko radość, czy niejako również współczucie dla Roberta, patrząc przez pryzmat nikłej konkurencyjności zespołu Williamsa? Na Robercie spoczywa wielki bagaż "narodowych" oczekiwań, a pewnie minie jeszcze sporo czasu, zanim nasz jedynak w F1 zacznie osiągać jakiekolwiek wyniki. - Dla mnie, jak już powiedziałem, cała ta historia jest nieprawdopodobna. Jeśli cofniemy się w czasie, do momentu wypadku, a także tygodni, czy nawet miesięcy po tym zdarzeniu, gdy stan zdrowia Roberta był bardzo trudny, to sądzę, że w przypadku 99 procent zwykłych śmiertelników nie zdecydowano by się na ratowanie prawej ręki. Przecież Robert przeszedł tak wiele operacji, co wiązało się z wielkim cierpieniem i bardzo długą rehabilitacją. Uważam, że gdyby nawet udało się ocalić rękę zwykłemu zjadaczowi chleba, to taki ktoś zapewne nie porwałby się na to, by siadać za kierownicę najszybszego pojazdu, w najbardziej elitarnej serii i rywalizować wśród 20 najlepszych kierowców na świecie. Moim zdaniem trzeba na to patrzeć właśnie w taki sposób. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia i jeśli już Robert staje na starcie, to kibice oczekują dobrych wyników. Jednak tacy fani dość wąsko patrzą na złożoność tematu, bowiem w F1 ogromną rolę odgrywa sprzęt. A niestety pechowo tak się złożyło, że zespół Williamsa nie poszedł do przodu, a wręcz zanotował regres, względem poprzednich Grand Prix Australii. Dlatego nie wygląda to zbyt dobrze, jednak mimo to ciężar ze strony opinii publicznej powinien być, jak myślę, trochę mniejszy. Delikatnie apelowałbym do osób komentujących o powściągliwość w swoich ocenach i bardziej ludzkie spojrzenie, przynajmniej w pierwszej fazie sezonu. Cieszmy się z tego, co jest i dajmy czas, żeby ta cała piękna historia jeszcze mocniej wybrzmiała w wymiarze sportowym. To właśnie miejsce i czas, by takie osoby, jak pan, spróbowały wpłynąć na nastroje wśród dużej rzeszy kibiców, którzy od razu są żądni wielkich sukcesów, ale rzecz w tym, że ich oczekiwania nie są poparte żadną racjonalnością. - No nie są... Jak czytam komentarze i widzę, jaka jest skala hejtu, czyli tego coraz bardziej nieodzownego elementu wszelkich aktywności internetowych, to jest mi przykro. Po prostu myślę, że Robert w tym momencie nie zasługuje na taką ocenę. Wręcz przeciwnie, dokonał czegoś niesamowitego i z informacji, które widzę i do mnie docierają, niemal cały świat - nie tylko sportu - bije mu brawo, wyrażając wielki podziw dla powrotu do Formuły 1. A równolegle u nas, mam takie wrażenie, granica hejtu jest jakby coraz bardziej przesuwana w niedobrą stronę. - Niestety, też to widzę. Cóż, u niektórych ludzi wciąż jeszcze pokutuje to, że będąc anonimowi w internecie, mogą sobie pozwolić na czasami nieprzemyślaną krytykę, ze świadomością braku konsekwencji. A to nigdy nie pozostaje bez wpływu, bo choćby odpryskiem te informacje docierają do osoby, którą się zwymyśla lub do jej otoczenia. Oczywiście kreatywna ocena tego, co dzieje się wokół nas, jest wskazana i nie zamierzam nikogo limitować, bo mamy wolność słowa, ale to nie mogą być obraźliwe lub agresywne komentarze. Powiedzmy, że gdyby jeszcze Robert startował za kierownicą Ferrari lub Mercedesa, to moglibyśmy nieco inaczej patrzeć na wyniki. Jednak, nie ukrywajmy, startuje w obecnie najsłabszym samochodzie w stawce, a do tego jest po wieloletniej przerwie. Kibicujmy mu, a nie umniejszajmy jego dokonaniom. Na dzisiaj, z uwagi na przygotowanie bolidu i możliwości Williamsa, z jakich małych rzeczy i "sukcesików" kibic powinien się cieszyć? - Przede wszystkim my nie mamy pojęcia o tym, co dzieje się w środku zespołu, jakie panują zależności i jaka naprawdę jest sytuacja. Pozostaje nam tylko opieranie się na ogólnodostępnych doniesieniach lub plotkach. Robert, na przestrzeni trwania swojej kariery sportowej, przyzwyczaił kibiców i media, że raczej nie owija w bawełnę, tylko mówi, jak jest. Jeżeli zatem on sam stwierdził, że jakby ku jego zaskoczeniu jest względnie zadowolony z tego, jak przebiegło pierwsze Grand Prix, a to samo powtarza jego główny inżynier, to znaczy, że jest jakieś światełko w tunelu i pewnie idzie to w dobrą stronę. Ja naprawdę śledziłbym wypowiedzi Roberta i na tym budował swoją ocenę sytuacji. Zresztą to samo powtarza kolega Roberta z zespołu George Russell, twierdząc że są pozytywy, choć droga w dobrą stronę jeszcze zajmie trochę czasu. Te bezkompromisowe wypowiedzi Kubicy budzą respekt. Jest pan zaskoczony, że w światku PR-owo wygładzonych formułek, nasz kierowca wychodzi poza sztampę i pozwala sobie na tak wiele, po wielokroć wypowiadając tak dużo niepopularnych zdań i opinii? - Mam wrażenie, że świat Formuły 1 ostatnio trochę się zmienia, w kierunku bardziej ludzkim. F1 potrzebuje prawdziwych emocji, a nie wygładzonych wypowiedzi, przygotowanych przez PR-owców. Najlepszym przykładem może być krótkie sformułowanie Valtteriego Bottasa po wygraniu pierwszego wyścigu, które szeroko poszło w świat ("do wszystkich zainteresowanych: pier*** się" - wykrzyczał przez radio Fin, przyp. AG). Promotorzy F1 doszli do wniosku, że to elitarne środowisko musi stać się bliższe ludziom, którzy tego właśnie oczekują. Wobec tego wydaje mi się, że jest przyzwolenie na to, by mówić, jak jest. Oczywiści wszystko musi mieścić się w pewnych normach, które nie będą godzić w dobre imię zespołu czy poszczególnych partnerów, ale mam wrażenie, że kierowcy stali się bardziej szczerzy niż w przeszłości. Patrząc zero-jedynkowo, Kubica cały czas może przyjeżdżać do mety na ostatnich pozycjach. Gdyby tak się stało i Polak do końca sezonu nie był konkurencyjny dla rywali, to czy ma pan przekonanie, że w tej rzeczywistości, w której funkcjonuje, będzie w stanie pokazać rzeczy, które w opinii fachowców zostaną odebrane, jako wielka wartość Roberta? W tym sensie, że wbrew wynikom potwierdzi przynależność do wąskiego grona 20 kierowców i przedłuży swój byt w F1? - To bardzo ciekawe pytanie, bo w tych realiach, w jakich jest Robert, dotyczy najważniejszej kwestii. Myślę, że bardzo wiele osób dokładnie analizuje jego każde okrążenie, sprawdzając statystyki, na które przeciętny kibic pewnie nie zwróciłby uwagi, czy nawet nie miałby do nich dostępu. Tak jak pan wspomniał, mówimy o grupie ledwie 20 kierowców, więc tu stosunkowo łatwo można porównać potencjał, czy możliwości w danym momencie poszczególnych kierowców. Ludzie, którzy na tym się znają, doskonale wiedzą, gdzie są słabości konkretnego bolidu, w tym przypadku Williamsa. Mogą to sobie przełożyć na sytuację, w której do dyspozycji byłby inny, szybszy bolid. Dlatego Robert wykonując swoją pracę, krok po kroku może umacniać swoją pozycję i nie jest powiedziane, że jest skazany na Williamsa. Zobaczymy, jak długo potrwa jego przygoda w tym zespole. Zresztą powrót Roberta następował progresywnie, bo jeszcze w poprzednim sezonie pracował, jako kierowca testowy, przejeżdżając wiele kilometrów, więc realizuje kolejne cele. Teraz nastąpił powrót do pierwszego składu zespołu, a możliwe są kolejne. Jeśli Williams nie zanotuje progresu, jeżeli chodzi o przygotowanie bolidu, to może Robert znajdzie miejsce w innym teamie. Jednak to na razie dalsza perspektywa, bo jesteśmy dopiero po pierwszym wyścigu. Innymi słowy zwraca pan uwagę, że wszystko jest na tyle policzalne, iż jeśli Kubica będzie jeździł na maksymalnym limicie swojego bolidu, to nie umknie to uwadze i twardym danym fachowców? A wtedy, nawet wbrew ewentualnym ostatnim miejscom, pojawi się przesłanka, że Polak dokonuje wielkich rzeczy, jednak za kierownicą FW-42 nie jest w stanie zrobić więcej? - Dokładnie tak! Myślę, że takim najprostszym wskaźnikiem do zobaczenia dla kibiców, będzie bezpośrednia rywalizacja z kolegą zespołowym, który teoretycznie ma do dyspozycji taki sam bolid. Dlatego rywalizacja wewnątrz zespołu będzie, przynajmniej w teorii obrazowała, który z kierowców bardziej skutecznie wykorzystuje potencjał samochodu. Rozmawiał Artur Gac