INTERIA.PL: Wyobraźmy sobie, że pana droga na Euro 2012 to dziesięć stopni. Na którym jest pan dzisiaj? Franciszek Smuda, selekcjoner reprezentacji Polski*: - Na ósmym. No, może siódmym. Jeszcze trzy trzeba pokonać. Zakończyłem już selekcję, teraz muszę przygotować drużynę do wyjścia z grupy na mistrzostwach. Nie zostało dużo czasu. Obliczyłem, że przez te 17 miesięcy pracy przeprowadziłem z drużyną średnio cztery treningi w miesiącu. Z czego zawsze ten pierwszy leciutki, bo wypada tuż po przyjeździe piłkarzy na zgrupowanie. Do mistrzostw zostało 12 miesięcy. 48 treningów, tyle, ile trener w klubie może przeprowadzić w 1,5 miesiąca. A więc czasu jest bardzo mało. I wciąż sporo kłopotów kadrowych. Jak będzie wyglądała defensywa reprezentacji Polski? - Z tym faktycznie jest kłopot. Zawsze żartowaliśmy, że obrońców jest w Polsce tylu, ile drzew w lesie. Brakowało graczy dobrych technicznie, kreatywnych, ale obrońców zawsze mieliśmy. Dziś ich nie ma. Dziennikarz mnie pyta: kogo widzę na pozycji stopera? Ja mu odpowiadam pytaniem: a kogo pan widzi? On milczy. Jesteśmy na meczu ligi polskiej, gdzie w obu drużynach jest w sumie sześciu Polaków, z czego ani jednego środkowego obrońcy. To dla pana niespodzianka? Zanim został pan trenerem kadry, pracował pan w lidze polskiej 16 lat. Czyli potencjał polskiej piłki znał pan bardzo dobrze. - Dopóki tej roboty nie dotknąłem własnymi rękami, nie zobaczyłem tego od kuchni, to nie wiedziałem wszystkiego. W klubie można dużo wytrenować, krok po kroku iść w górę, tak jak w Lechu, kiedy pod koniec mojej pracy drużyna grała bardzo dobrze. W kadrze na pewne rzeczy nie ma czasu. Selekcjoner ma średnio 4 treningi w miesiącu, przy czym ten pierwszy specyficzny, bo zawodnicy zjeżdżają na zgrupowanie, więc trudno im od razu dać w kość. Krytycy zarzucają panu, że pozbył się z kadry graczy z charyzmą, a zostawia samych grzecznych chłopców, bez doświadczenia na wielkiej imprezie, których Euro 2012 może przerosnąć. - Piłkarze, którzy zostali po Leo Beenhakkerze, byli jak wyciśnięta cytryna - wiekowi, rozbici. Przecież tę grupę, którą mieli w eliminacjach MŚ w RPA, można było przejść grając w kaloszach. Musiałem odmłodzić drużynę, choćby po to, by kolejny selekcjoner, który stanie do eliminacji mundialu w Brazylii, nie dostał spalonej ziemi, tak jak ja. Przebudowa drużyny to nie była moja fanaberia, byłem na to skazany. Każdy inny trener musiałby w tym momencie zrobić to samo. Ale pana rozliczą za Euro 2012, a nie za to, co pan po sobie zostawi kolejnemu trenerowi. On i tak być może powie, że musi zacząć od zera. Tak mówi każdy kolejny trener naszej kadry. - Chcę być w tej pracy uczciwy. Dać z siebie wszystko, zbudować zespół, w który wierzę, z którym można coś osiągnąć. Jestem świadomy, że zostanę rozliczony za swoją pracę. Umówiłem się z prezesem Lato uczciwie. Jeśli na Euro 2012 wyjdziemy z grupy, mam prawo zostać, jeśli nie, jestem zwolniony. Prawidłowo. Wierzę jednak, że awansujemy do II rundy mistrzostw. Wierzy pan, że wszyscy ci gracze, których pan wybrał, dorośli do Euro 2012? - Muszę wierzyć, bo innych nie mam. Za rok będą bardziej doświadczeni. Chłopaki z Dortmundu: Lewandowski, Piszczek i Błaszczykowski zobaczą, co to Liga Mistrzów, zagra w niej też Obraniak, który został mistrzem Francji. To są piłkarze o sporym potencjale. Mówi pan o kłopotach z obrońcami. Czy nie przyszło panu do głowy, że może z tym pożegnaniem Michała Żewłakowa trochę się pan pospieszył? - Absolutnie nie. Przeanalizowałem wszystkie spotkania, jakie u mnie rozegrał, i uznałem, że tej drużynie na Euro nie pomoże. Czyli nie była to decyzja dyscyplinarna, związana z osławionym piciem wina w samolocie, którym wracaliście z tournee po USA? - To była decyzja czysto sportowa.