Ba, w końcu w meczu o "coś" i z "kimś" nie było autobusu w naszym polu karnym, a w taktyce i jej wykonaniu na placu boju było widać myśl i konsekwencję. Słowem było dobrze, a najbardziej zadowolony był chyba mój przyjaciel Karol, który Paulo Sousy bronił od samego początku jego polskiej kariery. Karol to postać ciekawa, szczera do bólu w poglądach i dla mnie papierek lakmusowy na prawdziwe blaski i cienie polskiej piłki. Czterdzieści lat temu zaczęliśmy studia na Uniwersytecie Wrocławskim, on na polonistyce, ja na historii, więc już trochę się znamy. Obaj też trochę graliśmy w piłkę w podwrocławskich i wrocławskich klubach, i co naturalne, kochaliśmy rozmowy o niej. I chociaż Karol szybko wyjechał do Niemiec, mieszka od trzydziestu lat w Munster, to spotykamy się co roku, wczesnym latem na Mazurach, żeby miło spędzić czas na łódce z wąskim gronem przyjaciół. Wtedy też wracają rozmowy m.in. o polskim futbolu. Z racji tego, że Karol ożenił się z sympatyczną blondynką z Niemiec, to futbolowe swary toczy na co dzień ze swoim teściem i braćmi żony. Pewnie z tego powodu ma wyjątkowo zdrowy, pozbawiony czołobitności, stosunek do Roberta Lewandowskiego i innych naszych gwiazd, ma też unikalną rezerwę do potknięć naszych selekcjonerów i wyraźniej widzi symptomy zjawisk dobrych, na które trzeba i czasu, i koniecznej cierpliwości. Pamiętam, jak po meczu z Hiszpanią na ostatnim Euro wymienialiśmy uwagi na Whats App i Karol zwrócił uwagę, że od niepamiętnych czasów nasza drużyna w meczu z silniejszym rywalem potrafiła dogonić wynik, wykazując się zdrową mentalną siłą i brakiem kompleksów. Później nieco nam to umknęło, bo rozgoryczenie po porażce ze Szwecją było większe niż uwaga skierowana na takie pozytywne detale, ale faktycznie tak było. W cyklu katarskich eliminacji trzeźwość ocen Karola w sprawie niezrozumiałych dla zwykłego zjadacza chleba wyborów personalnych Paulo Sousy była też zaskakująca. Nie raz i nie dwa spieraliśmy się ostro o sens powoływania do kadry Helików, Klichów, Bereszyńskich, Szymańskich i Dawidowiczów. Zawsze miał argumenty na obronę najbardziej kontrowersyjnych pupili Sousy, nawet wtedy, gdy byli zupełnie bez formy lub z urodzenia przypominali kawał drewnianego bloku a nie zawodowego piłkarza. I choć to jeszcze nie koniec eliminacji i może być jeszcze mocno pod górkę, i z Albanią, i z Węgrami, to już trochę wyszło na to, że Sousa co do wyboru ideologicznego kierunku rozwoju naszej kadry ma rację. Jednego tylko mój Karol nie może Portugalczykowi darować - przywiązania do Wojciecha Szczęsnego. Gdybym w tym miejscu zacytował wszystkie wpisy Karola po bramce strzelonej Szczęsnemu z trzydziestu metrów przez Harrego Kane’a, to dzieci nie mogłyby tego czytać. I w tym też coś jest zdrowego i szczerego. Wszak to, co funduje nam w reprezentacji Wojciech Szczęsny widać od lat i ryzyko zmarnowania wysiłku całego zespołu jednym babolem Szczęsnego wciąż jest na bardzo wysokim, wręcz śmiertelnym poziomie. I tutaj i Karol, i ja liczymy na odwagę Sousy. Skoro potrafi zagrać va banque i wysłać trzech nowicjuszy na ratowanie w ostatnich minutach meczu z Anglią, to i pewnie zmienić Szczęsnego w bramce potrafi. Tak czy owak, z niecierpliwością czekamy na ostatnie mecze w wyścigu do Kataru. Mocno popsuliśmy plany Anglikom i choć jeszcze nie depczemy im po piętach, to już muszą się troszkę martwić, bo kto wie, jak się ta pogoń skończy. Najważniejsze jest jednak to, że powoli zaczynamy dostrzegać, iż piłkarska reprezentacja Polski to nie przypadek losowy, ale prawdziwa, mądra i coraz odważniejsza drużyna. Marian Kmita