Współczesna królewska kategoria cierpi na brak pojedynków na szczycie, w efekcie czego serca kibiców pozostają ciągle nienasycone. Cytat pisarza egzystencjalisty, mimo iż dobitnie sprecyzowany, nie znajduje jednak odzwierciedlenia w dzisiejszym boksie. Czy najbardziej prestiżowy przedział wagowy szermierki na pięści czeka zatem kryzys, a może już ogarnął on wszechwagę? Trzej królowie w bezkrólewiu Gdy dokładnie przyjrzymy się obecnej sytuacji, panującej w wadze ciężkiej, stwierdzimy, że ów tytuł nie jest dowcipną niedorzecznością. Cztery najbardziej prestiżowe "trony"- tytuły mistrzowskie WBC, WBA, WBO, IBF obsadzone przez trójkę niekwestionowanych czempionów (bracia Kliczko + David Haye), nie walczących między sobą, powodują, że waga ciężka nie ma tak naprawdę jednogłośnego króla! Na unifikacyjne podboje i łupienie rywali na razie nie zapowiada się. Ukraińscy bracia deklarują szczere chęci walki z najlepszymi, nigdy jednak nie staną między linami naprzeciw siebie, zgodnie z obietnicą daną matce. Odpada zatem bratobójcza walka. Z kolei David Haye unika potyczki z Kliczkami, umiejętnie dobierając sobie kolejnych przeciwników. Taki układ jest bez wątpienia niekorzystny dla kibiców, którzy zapomnieli już jak wygląda unifikacyjne starcie na ringach ciężkiej wagi. Ostatni raz pojedynek między dwoma posiadaczami pasów miał miejsce 23 lutego 2008 roku, kiedy w Madison Square Garden stanęli naprzeciw siebie obecny mistrz świata - Władymir Kliczko (IBF) i Sułtan Ibragimow, były czempion (WBO). Od tamtej pory sztandarowa kategoria cierpi na brak pojedynków na szczycie, co negatywnie rzutuje na poziomie widowiska sportowego i nie gwarantuje fanom emocji. Wszechwagę, będącą od dawien dawna ozdobą pięściarstwa, zaczyna ogarniać nasilająca się stagnacja. Na domiar złego, ozdoba ta zaczyna szpecić piękno dyscypliny. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Show i marketing ponad sport! Ostatni pojedynek o mistrzostwo świata federacji WBA między Davidem Hayem i Audleyem Harrisonem pokazał fanom boksu, że w królewskiej kategorii nie dzieje się dobrze. Gala reklamowana jako "Bitwa o Anglię", okazała się mizernym widowiskiem, które zwieńczyło buczenie tysięcy fanów. W pierwszej odsłonie pojedynku, pięściarze nie wyprowadzili praktycznie żadnego celnego ciosu, a taktyczne "badanie" przeciwnika bardziej przypominało odganianie much niż sztukę bokserską. Nie dziwi zatem fakt, że sędzia napominał zawodników do podjęcia ofensywy. W kolejnej rundzie walka zaczęła nabierać "rumieńców", jednak były to tylko chwilowe przebłyski. Pojedynek stawał się coraz bardziej jednostronny, a challenger chował się za podwójną gardą, praktycznie nie zadając celnych ciosów. Punktujące uderzenia, które znalazły dojście do szczęki przeciwnika można by policzyć na palcach jednej ręki. Ociężały niczym czołg Harrison, sprawiał wrażenie nieobecnego w ringu. Trzecia - ostatnia odsłona starcia, zaczęła się od huraganowego ataku Haye'a, który niesiony mało pozytywnymi emocjami z trybun, postanowił szybko zakończyć dziwaczne starcie na M.E.N Arena w Manchesterze. "Hayemaker" (czyli żniwiarz) bezlitośnie "wymłócił" pretendenta, zbierając obfity plon w wysokości bagatela 8 mln dolarów z pakietów transmisyjnych PPV, sponsorskich umów i wejściówek na galę. Czy ulubieńcy londyńskiej publiczności wypełnili serca kibiców niezapomnianymi przeżyciami? Owszem, jednak tylko negatywnymi, bo do dzisiaj dyskutuje się o tym, że walka mogła być ustawiona. Zamiast walczyć, myślał o bukmacherach Sam David Haye przyznał, że nie kończył pojedynku w dwóch pierwszych rundach, gdyż postawił na własne zwycięstwo w trzeciej odsłonie spore pieniądze u bukmacherów. Słowa te wywołały burzę w sportowym świecie, a "Hayemaker" musiał tłumaczyć się przed Brytyjską Komisją Bokserską z pochopnie wypowiedzianych dyrdymałów. Zaprzeczył swoim wypowiedziom, odwołał całkowicie wersję z obstawieniem pieniędzy, a wszystko wytłumaczył podniesionym poziomem emocji po walce. Być może dla Komisji Etyki argumenty te okazały się wystarczające i rzeczowe, wątpię jednak, by zawiedzeni kibice przyjęli taką wersję wyjaśnień. Do dzisiaj nie mogę pojąć, jak to możliwe, że w walce o najwyższe trofeum federacji WBA, między Hayem a Harrisonem, główny ringowy musiał zachęcać pretendenta i mistrza do śmielszych ataków. Czyżby mistrzowski pas wszechwag nie był odpowiednią motywacją? A może lukratywne kontrakty, które już przed starciem gwarantowały sowite honoraria wzięły górę nad ideą sportu? Trudno oprzeć się wrażeniu, że dewiza czystej rywalizacji i olimpizmu "Citus, Altus, Fortius" we współczesnej wadze ciężkiej znaczy tyle co: " Więcej, Więcej, Więcej", w odniesieniu do kasy. Nic więc dziwnego, że marketing zaczyna przyćmiewać zmagania ringowe, a szlachetna idea konkurencji przeradza się w komercyjne show. Jeśli nazwać obecną sytuację kryzysem, to z pewnością nie finansowym, bo gaże w porównaniu z jakością widowiska są naprawdę wygórowane. Quo Vadis ciężka wago? Dobór słabych przeciwników ze sztucznym, pokaźnie prezentującym się rankingiem, brak pojedynków na szczycie i kunktatorstwo, to tylko nieliczne problemy, z którymi boryka się dzisiaj waga ciężka. Wywalczenie mistrzowskiego pasa, nie oznacza wcale drogi do kolejnych - unifikacyjnych pojedynków, ale sprowadza się do obrony za wszelką cenę. Mało emocjonujące starcia przynoszą miliony, karuzela marketingowa kręci się niczym koło fortuny, a za wszystko płaci kibic, który ma nadzieję na emocjonujący spektakl w ringu. No właśnie, na samej nadziei wszystko się kończy. A przecież ku uciesze fanów potrzeba tak niewiele, bo jak pisał Albert Camus: "Aby wypełnić ludzkie serce, wystarczy walka prowadząca ku szczytom". Miejmy nadzieję, że słowa noblisty ziszczą się na zawodowym ringu królewskiej kategorii już niebawem za sprawą naszej największej nadziei - Tomka Adamka. A Wy jak myślicie? Witold Berek