Niepokonany pretendent Francisco Palacios zwany "Czarodziejem", zapowiadał ogrom sztuczek w walce o mistrzostwo świata kategorii cruiser. Krzysztof "Diablo" Włodarczyk rewanżował się zaklęciem: "I am a champion!" - rzucanym w stronę oponenta. Rzeczywistość jednak po raz kolejny rozczarowała ... Mimo iż od sobotniego starcia o mistrzowski pas WBC kategorii junior ciężkiej minęło już kilka dni, nie milkną echa mocno kontrowersyjnego werdyktu sędziów, którzy po dwunastu mało efektownych rundach wytypowali na zwycięzcę Włodarczyka. Po ogłoszeniu wyniku w bokserskim świecie zawrzało, a liczne portale o tematyce sportów walki, na czele z boxingscene.com, szeroko rozpisywały się o sobotniej konfrontacji, używając dość mocnych słów, takich jak: skandal, oszustwo czy grabież tytułu. Przykre określenia nie ominęły także sędziego Adrio Zannoniego - typującego triumf Polaka w stosunku 118-112. Nazwano go nieobecnym ślepcem, który oceniał chyba inny pojedynek. Czy sobotnia gala rzeczywiście zapracowała sobie na miano jawnej kpiny? Zapowiadali sen? Usnęli kibice! Pierwsza obligatoryjna obrona pasa WBC, miała być dla Włodarczyka najtrudniejszym wyzwaniem w dotychczasowej karierze, a dla tysięcy kibiców zgromadzonych w hali w Bydgoszczy nie lada widowiskiem. Zarówno niepokonany pretendent Palacios jak i czempion, szumnie zapowiadali, że podczas krzyżowania rękawic nie obejdzie się bez "układania do snu" - co tłumaczyć miało efektowny nokaut któregoś z zawodników. "Diablo" uparcie zapewniał, że zakończy pojedynek przed czasem, charyzmatyczny Portorykańczyk nie pozostawał gorszy, rewanżując się tym samym. Mocne okazały się jednak tylko słowa. Chyba nikt nie przewidywał, że rzeczywistość okaże się o wiele bardziej brutalna dla kibiców. Żaden z pięściarzy nie wypełnił buńczucznych zapowiedzi, mało tego, żaden z nich nie zaprezentował choćby cząstki swojego talentu! Na domiar złego, Palacios z Włodarczykiem jawnie zakpili z publiczności zgromadzonej w bydgoskiej "Łuczniczce", a ringowymi szachami okraszonymi brakiem aktywności, posłali do snu nie siebie, a tysiące fanów w hali, jak i przed telewizorami. Wątpliwości nie mieli też eksperci komentujący walkę, którzy dobitnie podsumowali zniechęconych bokserów. - Są ospali jak stróże w muzeum - tłumaczyli komentatorzy Polsatu. Kto tak naprawdę wygrał? Do dzisiaj nie mogę pojąć jak to możliwe, że w walce o najcenniejsze trofeum - mistrzowski pas WBC, profesjonalni sportowcy, wykazali się zerową aktywnością. Praktycznie zero ciosów, zero zawziętości, brak odważnego boksowania. Minusów można by wyliczyć o wiele więcej. Trudno zrozumieć przede wszystkim poczynania Włodarczyka, który schowany za szczelną, podwójną gardą nastawił się na ultra defensywną taktykę. Nawet pokrzykujący z narożnika trenerzy - Boksuj! Punktuj! - nie zachęcili mistrza do śmielszych ataków. Oficjalny challenger również nie podjął ryzyka, śląc jedynie na gardę "Diablo" ostrzegawcze, mało groźne serie ciosów. Jeśli jednak uczciwie sumować całość zmagań, Palacios był aktywniejszy i sprawiał wrażenie bardziej zaangażowanego w walkę. Czy jednak taka postawa była dość wystarczająca, by sędziowie mogli namaścić w Bydgoszczy nowego mistrza świata? Skąd zatem horrendalny werdykt jednego z punktowych, wedle którego Włodarczyk wygrał dziesięć spośród dwunastu rund? Zrozumieć można, że notujący punktowi mieli utrudnione zadanie, bo konfrontacja bardziej przypominała szachy, niż starcie gladiatorów. Stara bokserskie porzekadło mówi : "Jeśli chcesz zdetronizować urzędującego mistrza, musisz go pokonać zdecydowanie na jego terenie". Patrząc na sobotnią walkę przez pryzmat tych słów, rzeczywiście, Palacios nie zasłużył na tytuł czempiona. Jeżeli zaś oceniać mamy Polaka, nasuwa się pytanie, czym "Diablo" udowodnił swoją mistrzowską klasę? Chyba tylko żywiołowym pokrzykiwaniem podczas ceremonii ważenia - I am a champion! Między linami zapomniał już, jak przemawia się na pięści. Kryzys nie tylko w "królewskiej"? Nie od dziś wiadomo, że najcięższa kategoria wagowa przeżywa trudne chwile. Brak pojedynków na szczycie, marketing ponad show, dobieranie sztucznych przeciwników na obrony dobrowolne, kiepskie widowiska sportowe zwieńczone gwizdami tysięcy fanów, to tylko nieliczne gwoździe wbijane do trumny szermierki na pięści. Patrząc na sobotnie starcie w Bydgoszczy, odnoszę wrażenie, że "marketingowa choroba" przenosi się powoli na inne przedziały wagowe boksu. Już dziś należy się zastanowić, jak jej zapobiec, bo niekontrolowana może uśmiercić piękno dyscypliny. Kibice o tym wiedzą, dlatego coraz głośniej słychać z trybun buczenie. Trudno się temu dziwić, kiedy w grę wchodzą bajońskie ceny biletów, a w zamian fanów raczy się wyrafinowanymi szachami - tylko sprowadzanymi do rangi walki. Witold Berek