Artur Gac, Interia: Na swoim prywatnym koncie na Facebooku zamieścił pan emocjonalny wpis na temat aktualnej sytuacji w Polsce, który zakończył pan wymownymi słowami: "to ciągle moja Ojczyzna, ale nie moje państwo". Przemysław Saleta, były pięściarz wagi ciężkiej: - Nie bardzo sobie wyobrażam nieprzejmowanie się tym, co dzieje się w Polsce i jak nasz kraj się zmienia. Jestem w takim wieku, że żyłem na przełomie pewnych epok. Pamiętam końcówkę komunizmu i narrację władz, rzecznika Jerzego Urbana i mediów. Gdy teraz patrzę i słucham tego, co się dzieje, to po prostu nie mogę uwierzyć, bo doświadczam swoistego deja vu. Jeśli słyszę słowa ministra Błaszczaka, który mówi, że korzystając z pięknej pogody spacerowicze spotkali się na Krakowskim Przedmieściu, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Patrząc po sondażach mam wrażenie, że większość ludzi myśli, że obecne zmiany ich nie dotyczą, ale są w wielkim błędzie. Dlaczego? - Nie mówię nawet o konsekwencjach międzynarodowych i reputacji Polski, która przez ostatnie dwa lata znacznie spadła i w zasadzie z wszystkimi, w pewien sposób, jesteśmy skłóceni. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że policja, wojsko, prokuratura, a teraz jeszcze sądy, są z jednej grupy. Wobec tego ktokolwiek, kto będzie miał inne zdanie, zostanie rozdeptany na mocy prawa. Ręczny wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego, a jest już mowa także o Komisji Wyborczej, niesie straszliwe konsekwencje. W najgorszym razie czym skutkujące? - Walka toczy się o różne rzeczy, między innymi o gwarancję wygrania kolejnych wyborów. Ale załóżmy, że Prawo i Sprawiedliwość przegra wybory, to radykalne zmiany, których dokonują, dadzą przyszłym ludziom u władzy potężną broń, z której dobrowolnie nikt nie będzie chciał zrezygnować. I to jest przerażające. Ktoś, kto skupia w swoich rękach wszystkie elementy władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, jest po prostu niebezpieczny i bez przerwy wodzony na pokuszenie, żeby to wykorzystywać. A namiastkę tego, jak ta wszechwładza może być sprawowana, widzimy już teraz. Zwrócił pan uwagę na sondaże, z których na razie nie wynika, by większość społeczeństwa podzielała ten niepokój. - I właśnie tym jestem bardziej przerażony niż samą polityką. Sondaże po prostu pokazują, dlaczego nie jesteśmy w Europie, tylko w Europie wschodniej. Dlatego też przestają mnie dziwić wyrazy poparcia dla Łukaszenki na Białorusi, czy dla Putina w Rosji. Być może jesteśmy takim społeczeństwem, które musi być trzymane, przepraszam za słowo, za mordę. Innej odpowiedzi najzwyczajniej w świecie nie znajduję, ale strasznie nad tym boleję i bardzo to przeżywam. Czy w związku z protestami społecznymi, które odbywają się na coraz większą skalę, wszak na ulicę wychodzą już dziesiątki tysięcy ludzi, spodziewa się pan przełomu? A może władza jest już tak silnie umocowana, że tylko ostra reakcja Unii Europejskiej mogłaby zmusić rząd do cofnięcia reform? - Unia Europejska będzie musiała pójść na ostrą konfrontację z PiS, bo inaczej partia rządząca się nie cofnie. Z tej racji, że narobili już takiego bałaganu, a po drodze popełnili tyle przestępstw, że zostaną z tego rozliczeni. W tym sensie oddanie władzy i rezygnacja byłaby z ich strony głupotą. Myślę, że protesty mają swoje znaczenie, bo coraz więcej ludzi wyraża głośny sprzeciw. Natomiast boję się, że może skończyć się jakąś konfrontacją i to wcale nie pokojową. Sugeruje pan, że może dojść do starć? - Przecież postawiono na nogi mnóstwo policji w związku z manifestacjami. Co więcej, parę dni temu strażacy, po raz pierwszy od 1989 roku, zostali wykorzystani do zabezpieczenia terenu dookoła Sejmu. Mam znajomą, rozmawialiśmy trzy dni temu, która była służbowo w Szkole Policyjnej w Legionowie. Powiedziała mi, że to, co tam się dzieje, to jakaś masakra. Widok jak na poligonie, pełno wozów opancerzonych i wszyscy gdzieś biegają. Czuć napięcie, które jest obecne po obu stronach. Nie sądzę, by w miarę upływającego czasu nastąpiło rozładowanie atmosfery. Byle iskra spowoduje, że coś się stanie. A dostrzega pan jakiś pokojowy sposób rozwiązania tego problemu. - Szczerze? Tylko szczerze. - Nie widzę. PiS się nie cofnie, bo wtedy poniesie odpowiedzialność za wszystko, co zrobił do tej pory. Większe niebezpieczeństwo wywołania iskry widzi pan po stronie rządu, czy protestujących i opozycji? - Jeśli już "poleje się krew", to policja, czy którakolwiek ze służb, użyje wobec protestujących przemocy. Nerwy są ogromne i myślę, że z upływającym czasem wystarczy coraz bardziej błahy pretekst, żeby wybuchnąć. A jeśli jedna strona zareaguje agresją, to podejrzewam, że druga też. Natomiast wypowiedział pan słowo "opozycja"... To jakiś problem? - Dokładnie, z opozycją mam problem, bo jej tak naprawdę nie ma! Ostatnie dwa lata, z punktu widzenia opozycji, zostały zmarnowane. Rozumiem, że teraz politycy próbują się podłączać pod manifestujących, jednak tak naprawdę mówimy o coraz bardziej masowym ruchu oddolnym, będącym buntem części społeczeństwa. Z drugiej strony wolałbym, żeby rządził ktokolwiek, byle nie PiS. Jak by pan uzasadnił takie postawienie sprawy? - Każdy ma na swoim koncie afery, z PiS-em włącznie, ale zawsze mówiłem, że wolę cwaniaków, czy złodziei niż oszołomów. Ci pierwsi są przynajmniej bardziej przewidywalni, a drudzy są zdolni do każdego, nawet najbardziej irracjonalnego czynu. Jak zareagował pan na słowa prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który z mównicy sejmowej powiedział: "wiem, że boicie się prawdy, ale nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego brata. Niszczyliście go! Zabiliście go! Jesteście kanaliami"? To była reakcja na słowa Borysa Budki z Platformy Obywatelskiej, który chwilę wcześniej przypomniał, że śp. Lech Kaczyński szanował demokrację i prawo. - Jemu niestety, od zawsze, wiele rzeczy uchodziło płazem. Zresztą, gdy popatrzy się na jego historię i listę wyroków za fałszywe oskarżenia, pomówienia lub obrazę, to tego trochę się nazbierało. W ostatnich latach wiele rzeczy mu wybaczano, tłumacząc to traumą po stracie brata bliźniaka. Tyle że od katastrofy w Smoleńsku minęło siedem lat. Myślę, że polską tragedią jest to, że na jej czele stoi stary kawaler, który w ogóle nie zna życia. Człowiek, który w pojedynkę by nie przeżył dwóch dni, bo sam nawet nie pójdzie do sklepu. On nic nie wie o życiu. Do tego jest osobą z kompleksami, która nienawidzi wszystkich wokół, oprócz paru popleczników i jest niestabilny psychicznie. Dziś taki człowiek ma największy wpływ na to, co dzieje się w kraju. Niestety ma wokół siebie ludzi, podobnych do niego, w tym sensie, że rządzą naszym krajem i podejmują decyzję przez pryzmat swoich kompleksów i strachu. Wszystko to, plus granie na najniższych instynktach społecznych i budowanie poparcia na nienawiści, jest przerażające. Rządzą nami ludzie, którzy nigdy niczego nie zbudowali, za to mnóstwo rzeczy zniszczyli. Kiedyś, po publicznym ogłoszeniu przeprowadzi do Tajlandii, zalała pana fala krytyki. Nie boi się pan powtórki? - Nie będę milczał, bo chcę być szczery i uczciwy przede wszystkim wobec siebie. A teraz dodatkowo jest taka sytuacja, że tego, co się dzieje, naprawdę nie można przemilczeć. Podpisuję się pod słowami Maćka Stuhra, który kilka dni temu powiedział, że zabieranie głosu i udział w protestach to minimum tego, co możemy i musimy zrobić. To co, mamy wszyscy, jak te cielęta, dobrowolnie iść na rzeź? Nie wyobrażam sobie biernej postawy w momencie, gdy Polskę trawi ogromna tragedia. Dobrze, że przynajmniej potrafimy się zjednoczyć wobec poważnego stanu zagrożenia. Planuje pan powrót do ojczyzny z Tajlandii? - Przede wszystkim ja nie zrywam kontaktów z Polską, bo w niej bywam, choć na co dzień istotnie mieszkam w Tajlandii. Natomiast to, że żyję w Azji, nie ma nic wspólnego z polityką, pomimo fałszywej interpretacji moich słów, która kiedyś powstała na bazie nieprawdziwego tytułu, jakoby "Saleta uciekał przed PiS do Tajlandii". To jak to było naprawdę? - Po prostu udzieliłem wywiadu a propos tego, że chcę mieszkać w Tajlandii. Z kolei na pytanie o PiS odpowiedziałem, że fakt, iż ta partia doszła do władzy, też nie zachęca mnie do pozostania w Polsce. Natomiast nie jest to główna przyczyna i powód tego, że wyprowadziłem się z kraju. W żadnym wypadku, lecz wydźwięk był takim, jakbym został uchodźcą politycznym (śmiech). Powiem więcej, tak naprawdę żałuję, że w tej chwili nie jestem w Polsce, bo nie mogę protestować. W Tajlandii trzymają mnie pewne zobowiązania. Po przylocie dołączy pan do manifestujących? - Oczywiście. Uważam, że osoby publiczne mają szczególny obowiązek głośnego wypowiadania swojego zdania, nawet za cenę fali hejtu, która mnie osobiście guzik obchodzi. Przewiduje pan optymistyczny scenariusz? - Może ktoś znajdzie klucz... Najgorsze jest to, że ja nie widzę żadnego rozwiązania na "miękko". Rozmawiał Artur Gac