Obaj pięściarze od początku pojedynku narzucili bardzo wysokie tempo. Nie stronili od wymian i potężnych ciosów, a o żadnym kunktatorstwie nie było w ogóle mowy. Japończyk już w drugiej rundzie rzucił się do szalonego ataku, lecz Cotto wyśmienicie go kontrował, a kiedy trzeba pod publikę podejmował efektowne wymiany. Po czwartej rundzie można było przypuszczać, że dzielny Yoshihiro długo nie przetrwa tak wyniszczającego stylu walki, który zresztą sam zaproponował. Jego twarz z każdą minutą była coraz bardziej rozbita, a Cotto, który co prawda nie był w swoich atakach tak żywiołowy, uderzał destrukcyjnie i precyzyjnie niczym chirurg. Od piątej rundy mogliśmy oglądać w ringu prawdziwy pokaz boksu w wykonaniu Miguela Cotto. Kamegai mimo że co chwilę był karcony przez swojego rywala doskonałymi kombinacjami, nie cofał się jednak ani o krok, dzięki czemu walka była bardzo atrakcyjna do oglądania. Rundy mijały, a scenariusz pozostawał bez zmian - Japończyk cały czas parł do przodu, a Cotto wyśmienicie karcił go ciosami sierpowymi z defensywy. Co więcej, mimo coraz większego zmęczenia i wyraźnego przegrywania na punkty Yosihiro mocno zaakcentował końcówkę walki, być może nawet ją wygrywając. Oczywiście, do zwycięstwa w całym pojedynku to wystarczyć nie mogło - sędziowie po dwunastu rundach w stosunku 120-108, 118-110, 119-109 jak najbardziej prawidłowo wskazali na wiktorię Miguela Cotto, na którego biodrach dzięki temu spoczął mistrzowski pas organizacji WBO. Brawa jednak należały się obu pięściarzom, bo widowisko stworzyli przednie. Jeśli Portorykańczyk dotrzyma słowa, to w ringu zobaczymy go jeszcze tylko raz, prawdopodobnie w grudniu. A szkoda, bo dziś udowodnił, że wciąż potrafi walczyć na niebotycznym poziomie.