Artur Gac, Interia: Gratuluję zakontraktowanej walki z Millerem, ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Dlaczego do czasu pojedynku nie pozostał pan w Stanach Zjednoczonych, tylko wrócił na przygotowania do Polski? Mariusz Wach, pięściarz wagi ciężkiej: - Bo tutaj mi się lepiej przygotowuje. W Polsce lepiej czuje się psychicznie. Kocham naszą ojczyznę i naprawdę dobrze mi się trenuje. A co z jakością obozu i odpowiednimi sparingpartnerami? Przecież nieraz podnosił pan ten argument na korzyść Ameryki. - Tak, ale w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia. Tutaj też ściągnę sparingpartnerów ze Stanów, Anglii lub innego zakątka świata. To akurat najmniejszy problem. Zdąży pan? Przecież do walki pozostał tylko nieco ponad miesiąc. - Eee, spokojnie. Czasu na przygotowania będzie jeszcze mniej, bo przecież nie będzie pan trenował do ostatniego dnia. Do tego dochodzą dwa przeloty, a zatem i utrata czasu na aklimatyzację. To wszystko wydaje się być rwane i szarpane. Pana kibice w mediach społecznościowych też są pełni obaw i mnożą pytania. - Tak akurat wyszło... Wiadomo, że lepiej by było, gdyby ta walka odbyła się w styczniu lub lutym. Natomiast okazja pojawiła się teraz, na wielkiej gali, organizowanej przez Eddiego Hearna, jednego z największych promotorów na świecie, w dodatku na antenie HBO. W tych okolicznościach nie mogłem stawiać twardych warunków. Gala odbędzie się 11 listopada i zrobię wszystko, aby na ten dzień być w jak najlepszej formie. Mój przeciwnik ma tyle samo czasu, co ja, więc szanse są wyrównane. Nie do końca, bo pana przeciwnik już od jakiegoś czasu wiedział, że będzie boksował w listopadzie, więc on już wcześniej rozpoczął przygotowania. Natomiast pan, w ciągu czterech tygodni, nie osiągnie optymalnej formy. - Tak, ale ja cały czas się ruszam. Wiadomo, że w ten sposób nie jestem w formie olimpijskiej, ale nie leżałem bezczynnie. Nie będę zaczynał od zera, ale wiadomo, że fajnie by było, gdybym miał znacznie więcej czasu. Stało się inaczej, dlatego muszę obrać mądrą taktykę przygotowań, aby nie rzucić się na "hurra". Osiem treningów dziennie i całodzienne siedzenie na sali obróciłoby się przeciwko mnie. Wierzę, że wybiorę optymalny wariant. A brał pan pod uwagę scenariusz, aby pozostać w Stanach, gdzie przez ostatnie tygodnie pełnił pan rolę sparingpartnera dla Francuza Tony’ego Yoki i ewentualnie, skoro nie wyobraża pan sobie współpracy z innym trenerem niż Piotr Wilczewski, ściągnąć szkoleniowca za ocean? - Ja bardzo szybko się aklimatyzuję. Potrzebuję jeden dzień i bez większych problemów jestem przestawiony. Przed walką z Millerem to najmniejszy problem. W ostatnich miesiącach, gdy przebywał pan w Polsce, nic - poza cennymi sparingami - nie mogło się wyklarować w pana karierze. Tymczasem na kilkanaście dni poleciał pan do Ameryki i nagle wszystko się pięknie ułożyło. To nie jest dla pana sygnał, że karierę jednak warto przenieść do Stanów Zjednoczonych? - Fakt jest taki, że gdybym nawet przebywał w Polsce, to i tak otrzymałbym telefon w sprawie walki z Millerem. Po prostu Eddie Hearn obiecał mi walkę, a to, że akurat promocja jego pierwszej gali na terenie Ameryki zbiegła się w czasie z moim pobytem za oceanem, nie miało żadnego znaczenia. Obietnica padła wiele miesięcy temu, podczas pana pobytu na sparingach w Anthony’ego Joshuy? - Wszystko już było dograne w sprawie pojedynku z Dillianem Whyte’em, ale walka została skasowana, bo rywal złapał kontuzję. Właśnie wtedy Hearn obiecał, że da mi inną, dobrą walkę, w zamian za te perturbacje. Już wtedy zdradził panu nieoficjalnie, że szykuje ekspansję na Stany Zjednoczone? - Nie, ale jestem zaszczycony, że na tak wielkiej gali, transmitowanej przez HBO, będę mógł zaboksować. To dla mnie dodatkowa motywacja, żeby pokazać się z jak najlepszej strony, bo zwycięstwo w takich okolicznościach otwiera bardzo wiele drzwi. A pan jest w stanie definitywnie stwierdzić, że już nigdy nie przeniesie kariery poza ojczyznę? - Nigdy nie mówię nigdy. Jeśli będzie okazja przeprowadzić się, by potrenować, to skorzystam. Na razie nie ma takiej opcji, nawet nie odbywają się żadne rozmowy w tym kierunku. Zobaczymy, co stanie się po walce z Millerem. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to pewnie pojawią się jakieś opcje. W każdym razie nie mówię "nie". To jak to się ma do pana odpowiedzi z początku rozmowy, że podczas przygotowań w Polsce czuje się pan lepiej mentalnie. Jeśli jest tak, to czy w ogóle jest sens rozważać scenariusz o przeprowadzce, skoro ma pan źle się czuć w Ameryce? - Chodziło mi o tę najbliższą walkę. Mam mało czasu, więc jaka to różnica, czy będę trenował tam, czy w Polsce? To nie ma żadnego znaczenia. Natomiast gdybym chciał kontynuować karierę w Stanach Zjednoczonych, to niestety musiałbym się przeprowadzić. Powiedział pan, że teraz sprowadzi sobie sparingpartnerów, być może z Ameryki. Kiedy pojawią się w Polsce? - Planuję dwa tygodnie sparingów, więc mam jeszcze półtora tygodnia czasu, by do mnie dolecieli. Zastanawiamy się, czy polecieć do Stanów na samą walkę, czyli dzień lub dwa dni wcześniej. Mowa już o konkretnych nazwiskach? - Pracują nad tym ludzie, szukają. Wiadomo, że nie jest to łatwe zadanie, bo niektórzy pięściarze są przed walką, inni po pojedynku. Paru ma kontuzje, są zawodnicy bez wizy, ktoś inny nie płaci alimentów, a są i tacy, którzy wymyślają byle powód i odmawiają. To wymaga wielkiego zachodu, ale jestem dobrej myśli. A jeśli nie uda się ściągnąć nikogo klasowego, to co pan zrobi? Postawi na Polaków? - Będę miał kogoś ze Stanów, Anglii lub Niemiec. Polaków raczej nie będzie. Kto z pana otoczenia pracuje nad tym tematem? - Na przykład Robert Krzak, który zajmuje się również tymi sprawami. A pana doradca ze Słupska, z branży obuwniczej, również? - Tak jest, Wojtek Czernyhowski jak najbardziej. Nabrał już niezbędnej ogłady w światku bokserskim? - Przy mnie wiele się nauczył. Teraz jest naprawdę pożyteczną osobą w moim teamie. A kto obecnie stanowi pana sztab szkoleniowy? - Piotrek Wilczewski i cutman Robert Cichowicz. Po przygotowaniach w Dzierżoniowie, w takim składzie wybierzemy się na walkę. Idealnym kandydatem do roli sparingpartnera byłby ostatni pogromca Artura Szpilki, Adam Kownacki. - Nawet na to nie liczę. Adam z moim przeciwnikiem są przyjaciółmi, więc jestem przekonany, że nie chciałby ze mną sparować. Może warto, nawet w żartach, złożyć taką propozycję i usłyszeć reakcję. - Mam z Adamem kontakt, posiadam do niego numer telefonu. Jednak nie wychodziłem i nie będę wychodził z taką propozycją, bo wiem, że to nierealne. Poza tym doskonale rozumiem tę sytuację, bo sam nie chciałbym pomagać zawodnikowi, który biłby się z moim kolegą. Zresztą nie bez przyczyny Adam i Miller odstąpili od wspólnego pojedynku. Stawka walki z Millerem jest olbrzymia. Gdyby to miał być ostatni moment na zaistnienie w wielkim boksie, to stoi pan przed ogromną okazją. - Tak, ale też nie stawiam tego na ostrzu noża, że muszę wygrać, a w przypadku porażki nastąpi katastrofa. Nie będzie końca świata. A co będzie, jeśli pan przegra? - Nic, a co ma być? Zbliża się grudzień, niedługo będą święta... W moim rekordzie po prostu pojawi się kolejna przegrana. Porażka w takiej walce zatarasuje panu wiele dróg, a stawką jest znakomita perspektywa, być może łącznie z trafieniem pod skrzydła Hearna. - Oczywiście ja nie zakładam scenariusza, że ten pojedynek przegram. O porażce nawet nie chce mi się myśleć. Inna sprawa, że pesymistyczny scenariusz trzeba brać pod uwagę, ale nie zaprzątam sobie nim głowy. Jeśli wygram, to wiadomo, że zrobi się w mojej karierze ciekawie. Formalnie posiada pan promotora i menedżera? - Nie mam nikogo takiego. Jestem wolnym strzelcem, ale niedługo wszystko może się zmienić. Chodzi o Hearna? - Może... (śmiech). Rozmawiał Artur Gac