Artur Gac: Czy poukładał pan swoje sprawy prywatne? Pytam, bo one zawsze miały przełożenie na pana dyspozycję w ringu. Krzysztof Włodarczyk: - (chwila ciszy) Każdy jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. To delikatny temat, w który nie chciałbym się zagłębiać, bo pewne sprawy jeszcze się nie rozwiązały. Ale, jeśli się wyjaśnią, to na pewno będzie słychać. Prowadzi pan życie w pojedynkę, czy z rodziną? - Żyję sobie jeszcze z rodziną. A istnieje zagrożenie, że znów wejdzie pan do ringu z ciężkim bagażem problemów? - Szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że nie. Wierzę, że to wszystko jest już za mną. Czyli istnieje nutka niepewności? - Właściwie nie, do ringu nie wniosę problemów. Myślę tylko, że gdyby na finiszu przygotowań coś się działo, wówczas mogę to lekko odczuć. Natomiast staram się tak robić, aby z dużym wyprzedzeniem, przed walką, nic nie zaprzątało mojej głowy. Dlatego, w tym okresie, niczego nie będę robił pochopnie, ani na "hura". Niedawno gościł pan w Wieliczce na ósmej edycji gali Underground Boxing Show, która po raz pierwszy była memoriałem ku pamięci zmarłego w tym roku biznesmena i mecenasa boksu Wiesława Pazgana. Widziałem, że był pan autentycznie wzruszony. Jak wiele pan mu zawdzięcza? - Od groma, ale nie tylko pieniędzy. Również czasu i pewnych rzeczy, które nas łączyły. Wiesław był wielkim miłośnikiem boksu, kochał ten sport oraz ludzi, mimo że podchodzili do niego z różną życzliwością. Nie znam drugiego takiego człowieka, który dałby tyle z siebie i od siebie. Mówiąc krótko, odszedł od nas wspaniały człowiek. Co szczególnie zapadło panu w pamięć? - Tłumaczenie i mówienie, że rodzina jest najważniejsza. Kazał mi pamiętać, że mam wokół siebie przyjaciół, dlatego musimy się kontaktować, widywać i generalnie podtrzymywać więzi. Wiesławowi chodziło o to, żebyśmy żyli w komitywie i traktowali się, jak jedna, wielka rodzina. On doceniał pracę wielu osób, w tym moją, dlatego nie potrafię wskazać tego jednego, szczególnego wydarzenia. Jestem mu wdzięczny za całokształt i nigdy o nim nie zapomnę, do końca życia. W naszym środowisku pamięć o nim musi być wiecznie żywa. Publicznie się pan przyznaje, że poniósł pan fiasko, jeśli chodzi o zarządzanie własnym portfelem. To jedna z większych porażek w pana życiu? - Tak, to prawda, nieumiejętnie gospodarowałem pieniędzmi. To temat, który mnie dołuje. Co było pana najbardziej ekstrawaganckim wydatkiem? - Na przykład dwa razy, rok po roku, kupiłem nowiutkie motocykle. Każdy z nich kosztował mnie po 60 tys. złotych, a następnie sprzedałem maszyny z bardzo dużą stratą. To jedna z wielu moich zachcianek, a że kocham motory, w pewnym okresie nie mogłem sobie odmówić takiej fanaberii. Może nie były to milionowe wydatki, ale takich widzimisię miałem dużo więcej. Zdarzało się panu też głupsze przepuszczanie gotówki? - Bo to raz? Wiele razy wydawałem na bzdury... Gdybym miał zsumować, ile ja pieniędzy przejeździłem, to chyba bym oszalał. W jakim sensie pan "wyjeździł"? - Przykładowo naszła mnie ochota pojechać na obiad do Trójmiasta. Kilkaset złotych na paliwo, tyle samo na jedzenie. A nieraz zostawałem na noc, więc jeszcze dochodził hotel. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że bywały okresy, gdy jeździłem co tydzień, czasami na więcej dni, to regularnie wydawałem morze kasy. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, przynajmniej mam fajne wspomnienia. Teraz biorę się za siebie, zbieram się i mam zupełnie inny plan działania z przyszłymi zasobami finansowymi. Aby plan wcielić w życie, potrzebne są walki. - Naturalnie, teraz muszę toczyć pojedynki, a wtedy wszystko dobrze się poukłada. Szykuje się długa kariera? - Szczerze, to nie. Planuję stoczyć jeszcze kilka, a nie kilkanaście pojedynków. Jest pan mężczyzną o dwóch obliczach. Z jednej strony ma pan wiele słabości i grzeszków na koncie, a z drugiej jest pan człowiekiem na wskroś wrażliwym. Pamiętam, jak kilka lat temu, po wspólnym obiedzie w jednej z restauracji w Krakowie, przed odjazdem wstąpił pan do sklepu i kupił znicz, aby zapalić go w drodze powrotnej, bo był pan świadkiem śmiertelnego wypadku. - Pamiętam to doskonale, jakby wydarzyło się wczoraj. Motocyklista, o dziwo, jechał z normalną prędkością, ale z drogi podporządkowanej wyjechał autokar... Chłopak dopiero co uczył się jeździć, to był bodajże jego pierwszy sezon na motorze. Poniósł śmierć na miejscu. Później dowiedziałem się, że osierocił półroczne dziecko. Pan był naocznym świadkiem? - Tak, widok był makabryczny. Mam ten obraz cały czas przed oczami... Czegoś pana nauczyła tamta sytuacja? - Broń Boże nie boję się śmierci, bo ona jest nieuchronna i każdego z nas czeka. Boję się tylko kalectwa, nigdy nie chciałbym ubezwłasnowolnić swoją osobą najbliższych, aby dzieci cokolwiek przy mnie robiły. Może to jest samolubne myślenie, bo ktoś powie, że i tak nie byłbym ciężarem. Ja w takiej sytuacji jednak nie widzę drogi wyjścia i nigdy bym na to nie pozwolił. Na koniec, wracając do sportu, załóżmy hipotetyczną sytuację: dzwoni do pana jeden z właścicieli federacji KSW Maciej Kawulski lub Martin Lewandowski i proponuje "Diablo" pół miliona złotych za walkę w formule mieszanych sztuk walki. Wchodzi pan w to? - Pewnie tak, bo propozycja byłaby bardzo kusząca... Choć na pewno trzeba by było usiąść i pogadać, jak by to dokładnie miało wyglądać. Miałby pan szansę w klatce? - Trzeba wziąć pod uwagę, że osoba trenująca non stop boks, na wejściu do MMA ma pewne walory i słabości. U mnie kopnięcia na ręce nie stanowiłyby problemu, bo gardę mam w miarę szczelną i wiele uderzeń nogą mógłbym przetrzymać. Gorzej byłoby wybronić się przed kopami w uda, łydki lub kolana. To byłaby moja mała pięta achillesowa, ale zobaczylibyśmy, co jest szybsze: ręka czy noga. Rozmawiał Artur Gac