Artur Gac, Interia: Funkcjonuje pan w Londynie w totalnym reżimie? Mariusz Wach, pięściarz wagi ciężkiej: - Zdecydowanie. W hotelu możemy poruszać się tylko po swoim poziomie, dookoła jest pełno kontroli. Opuszczać pokój i piętro można tylko w związku z oficjalnymi wydarzeniami wokół gali, idąc na treningi oraz posiłki. I jak czuje się pan w takiej "bańce"? - Powiem szczerze, że bardzo fajnie. Właściwie dla zawodnika to bardzo dobra sytuacja, bo gdyby nie takie ograniczenia, to mielibyśmy tu mnóstwo Polaków, którzy chcieliby się spotkać i przybić piątkę. A tak jesteśmy zupełnie odcięci i nie możemy z nikim się spotykać. Wiadomo, że Piotrek Wilczewski i tak nie pozwoliłby na dekoncentrację przed walką, ale przez tę odgórną decyzję nikomu nie musimy odmawiać. Choć nie da się ukryć, że mam tu bardzo wielu znajomych i przyjaciół, którzy i tak próbują dostać się bocznymi wejściami, ale bezskutecznie. Ochroniarzy jest tu tak wielu, a wszystko tak szczelnie zabezpieczone, że bez opasek i przepustek nikt nie jest w stanie dostać się w nasze pobliże. Zanim przejdziemy do walki z Furym, muszę podnieść jeden temat. Na stare lata robi się pan coraz bardziej sentymentalny i emocjonalny. - Przeżyłem już większą część swojego życia, również w boksie jestem znacznie bliżej końca, więc co by nie mówić jest mi już bliżej ziemi. Mimo wszystko czuję się wyśmienicie. Zmierzam do tego, że kilka dni temu pochwalił się pan prezentem od swojego 10-letniego synka, z przejmującą dedykacją: "Tato, zawsze tam gdzie Ty". - Wiesz... Mnie teraz cieszą takie małe rzecz, najmniejsze, jak ręcznik od syna. Już nie kręcą mnie luksusowe auta, wizyty w wykwintnych restauracjach, przepych i duże pieniądze. Ja to wszystko już przerabiałem. Dzisiaj liczą się dla mnie takie drobiazgi. Na przykład właśnie otrzymałem od przyjaciół z Londynu niesamowity prezent, wykonany z drewna okazały pas. I takie coś daje mi radość. Nic innego. Te małe gesty dziś mają dla pana przeogromne znaczenie, wartość bezcenną. - Zdecydowanie, człowiek się starzeje i czuje, że to są prezenty nieprzeliczalne na żadną kasę. Opowiem coś. Ostatnio przyjechał do mnie na salę mężczyzna, który był chory, a wrócił z Ziemi Świętej. Przywiózł stamtąd różaniec i chciało mu się specjalnie przybyć do Dzierżoniowa, by mi go wręczyć. Takie prezenty są niesamowite. Ja wszystko inne już przeżyłem, byłem w różnych miejscach i sporo na oczy widziałem, ale dzisiaj największą radość dają mi tego typu "wielkie" drobiazgi. Symbolika takich prezentów jest absolutnie wyjątkowa. - Prawda? Ale takie momenty nie usypiają moich sportowych marzeń. Zresztą niedawno powiedziałem, że nadal marzę o tym, by zostać mistrzem świata w wadze ciężkiej. I od razu uaktywnili się krytycy i ludzie, którzy mi nie sprzyjają, żeby mnie wyśmiać. Oni nadal mogą mnie próbować całkiem zdyskredytować, ale nikt nie zabierze mi marzeń. A chciałbym usłyszeć od tych osób, jakie oni marzą marzenia, do czego dążą i co ich napędza. Niech się pochwalą publicznie na Facebooku lub Twitterze. I co, też się z kogoś takiego pośmiejemy? - Uważam, że trzeba mieć odwagę powiedzieć nie tylko o tym co cię boli, ale również wskazać cel, który napędza do działania. Niektórzy nie mają odwagi tego powiedzieć, za to nie brakuje im śmiałości, by robić sobie podśmiechujki z innych. Bez celu bardzo łatwo się poddać już na samym początku, przy pierwszym niepowodzeniu, a jeszcze łatwiej, gdy dodatkowo inni ściągają cię do ziemi. A wracając do prezentu od syna. Ujawni pan trochę okoliczności? - Dostałem ten ręcznik od niego tuż przed wylotem do Anglii, gdy z Dzierżoniowa pojechałem do domu. Był to dla mnie taki moment, w którym myślę, że niejednemu twardzielowi łezka zakręciłaby się w oku (głębszy oddech). To było przemiłe, tym bardziej, że to gest od mojego syna. Być może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak mnie naładował. W sobotę, wchodząc do ringu, będę miał ten ręcznik przy sobie i już czuję wyjątkową motywację. Wiem, że Oliwier będzie oglądał ten pojedynek, dlatego będzie to dla mnie coś więcej niż tylko walka. Muszę zrobić wszystko, żeby nie został skrwawiony. Dostałem potężnego kopa. Zresztą coś jeszcze przyznam. Słucham? - Gdy tu przyleciałem, to już na drugi dzień mogłem się bić. Może tego po mnie nie widać, ale naprawdę jestem mocno naładowany energią i już nie mogę doczekać się soboty, wejścia do ringu i konkretnego pojedynku. Skoro już pan, oaza spokoju, mówi o tak bojowym nastawieniu i kumulacji energii, to lepszego przesłania do kibiców w Polsce nie trzeba wysyłać. - Te założenia, które mamy, mają być zrealizowane, a nie pozostać tylko na papierze. Nastawiam się, że w ringu będzie wojna i za wszelką cenę będę chciał wyrwać mu to zwycięstwo. Doskonale wiem, że wygrywając taką walkę otworzą się przede mną naprawdę fajne pojedynki.