Artur Gac, Interia: Trwają spekulacje odnośnie pana najbliższej walki. Sprawa już się wyklarowała? Adam "Baby Face" Kownacki: - Wciąż wiadomo tylko tyle, że prawdopodobnie będzie to data 13 lub 20 lipca na gali, z tego co słyszałem, z walką wieczoru Manny Pacquiao - Keith Thurman. Pamiętam nasze wcześniejsze rozmowy i pierwsze plany oscylowały wokół terminu na czerwiec. - Tak było, ale wygląda na to, że wejdę do ringu miesiąc później. Jednak nie ma tego złego, bo cieszę się, że mogłem przyjechać na galę Mateusza Borka do Katowic i obejrzeć naprawdę fajną imprezę. Miałem też możliwość przyjemnie spędzić urodziny i dobrze wykorzystać dodatkowy czas dla siebie. Koniec końców mogłem troszkę dłużej wypocząć. Wypoczynek był rutynowy, czy również sprzyjał wyleczeniu różnych mikrourazów? - To też, ponieważ miałem kilka lekkich kontuzji. Teraz już czuję się w pełni zdrowy i wygląda to super. Wszystko się pogoiło, co daje mi komfort bycia gotowym na sto procent na kolejne wyzwanie. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, to później przede mną walka o mistrzostwo świata, przed którą trzeba być zdrowym w stu procentach. To jeszcze doprecyzujmy termin walki mistrzowskiej. Dotąd mówiliśmy, że optymalny scenariusz zakłada taki pojedynek pod koniec 2019 roku. Teraz spekuluje się o początku 2020 roku. Jak jest naprawdę? - Właściwie obie możliwości są realne. Jak zwykle wszystko zależy od dogodnego terminu, dlatego jest mowa o przełomie roku. Mam nadzieję, że nic się nie skomplikuje i już wkrótce stanę do najważniejszego pojedynku w karierze. Zatem nic się nie zmienia i już tylko najbliższa walka, pod warunkiem zwycięstwa, dzieli pana od starcia mistrzowskiego? - W zasadzie tak, no chyba że Dominic Breazeale wygrałby z Deontayem Wilderem, co z pewnością oznaczałoby, że w pierwszej kolejności dojdzie do rewanżu. Liczę, że w maju górą będzie Wilder i później my zmierzymy się w grudniu lub styczniu. Jednak boks bywa nieprzewidywalny i na wszystko trzeba być stale przygotowanym. Najświeższym dowodem, w jak szybkim tempie cały czas rośnie pana popularność, była gala w Katowicach. Kibice, gdy tylko podrywał się pan z krzesła, w sekundzie pana otaczali. - Faktycznie odczuwam, że cieszę się coraz większym zainteresowaniem. Dla mnie to bardzo miłe, a prawdziwe skoki rozpoznawalności mają miejsce zaraz po walkach. Przykładowo zanim wszedłem do ringu z Geraldem Washingtonem obserwowało mnie w mediach społecznościowych 10 tysięcy osób, a po pojedynku ta liczba podskoczyła do 30 tys. i cały czas rośnie. Jest mi niezwykle miło, że ludzie doceniają mój styl boksowania i to, co sobą reprezentuję. W Katowicach niektórzy fani, poza prośbą o zdjęcia i autograf, poklepywali pana po plecach i szeptali do ucha. Coś szczególnie utkwiło panu w pamięci? - Pytanie, czy ja to na pewno ja (śmiech). Lubię ten bezpośredni kontakt, a takie okazje do spotkań, jak ta przy ringu, są naprawdę miłe. Ludzie cenią w panu normalność, mając poczucie, że zachowuje się pan, jak zwykły chłopak z sąsiedztwa. - Chyba tak faktycznie jest. Zawsze czułem się normalnym i prostym chłopakiem, dlatego tym bardziej się cieszę, że tak samo odbiera mnie otoczenie. Na chwilę zostawił pan za oceanem żonę Justynę, która jest w ciąży. Jak ona się czuje? - Dziękuję, wszystko jest dobrze. To już prawie półmetek ciąży. Z badań wynika, że dziecko jest zdrowe, więc jesteśmy bardzo szczęśliwi. Imię dla chłopczyka ostatecznie zostało wybrane? - Stanęło na Kazimierzu. Początkowo Justyna nie chciała w obawie, że w szkole byłby problem z wymówieniem tego imienia. Jednak nie widzę problemu, bo w skrócie będzie "Kaz", więc powinno pójść łatwo. Poza tym istnieje możliwość powrotu do Polski, więc wtedy też pełne imię byłoby idealne. A to ciekawe. Czyli myśli pan, by w przyszłości wrócić do ojczyzny? - Zobaczymy, jak ułoży się życie. Jak pan wie, ja za bardzo nie lubię gdybać, bo gdy się planuje, to często lubi nie wychodzić. Na razie mam swoje miejsce na ziemi, ale może pewnego dnia zdarzy się tak, że zapadnie decyzja o powrocie. Poza tym jak tu cokolwiek planować, skoro pana życie pisze tak niesamowity scenariusz. - No właśnie... Tej drogi jeszcze trochę mi zostało, do pełni szczęścia brakuje mistrzowskiego pasa, co będzie ukoronowaniem planu. Przed nami amerykański debiut innego z mistrzów wagi ciężkiej, Anthony’ego Joshuy. Brytyjczyk zmierzy się z pana bliskim kolegą Jarrellem Millerem, z którym wylał pan na wspólnych treningach hektolitry potu i przesparował tysiące rund. "Big Baby" realnie ma szansę sprawić niespodziankę w Madison Square Garden w Nowym Jorku? - Myślę, że ta walka będzie "bliska", a jeśli Joshua nie poradzi sobie z presją Millera, to uważam, że Jarrell wygra. Zobaczymy jak zareaguje na to Artur Szpilka. Przepraszam, oczywiście miałem na myśli Joshuę (śmiech). Chyba myśli pan o Arturze i w tym przejęzyczeniu na ma przypadku? - Po prostu właśnie otrzymałem od kibiców wiele pytań na jego temat. Każdy jest ciekawy jakiejś sprawy z kadry, ale ja nie wiem, o co chodzi. Zostawmy ten temat. - Oczywiście, bo ja naprawdę tego nie znam. Wracając do Millera, pana zdaniem postawi na swoją najmocniejszą broń, czyli będziemy świadkami ultraofensywy i wywierania nieustannej presji? - Dokładnie tak. Ja dodatkowo cieszę się, bo dzięki tej walce będę miał pogląd, jak ja poradziłbym sobie z Joshuą. Przecież z Millerem mamy podobne style i wiem, jak wyglądają nasze sparingi. W ten sposób będę miał materiał poglądowy na ewentualną swoją walkę. Może pan coś więcej powiedzieć o przebiegu waszych niezliczonych sparingów? - Generalnie dobrze. Wiadomo, że czasami ja mam lepsze dni, innym razem Jarrell. W każdym razem doskonale wiemy, na co nas stać. Procentowo dla kogo lepiej się układają? - Odpowiem politycznie: 50 do 50 (śmiech). A zdarzało się, że padaliście na deski? - Nie, bo jednak obaj mamy twarde szczęki i żaden z nas nie leżał na sparingach. Bywa tak, że okładacie się na całego? - Pewnie, że zdarza się ostra bijatyka. Nieraz sparujemy po dziesięć rund i jest naprawdę ciężko. Jarrell to wielki chłop, który strasznie napiera całym ciałem, więc później przez dwa dni mam zakwasy. Teraz też będą leciały iskry i pomoże mu pan przed starciem z Joshuą? - Jeszcze zobaczymy. Coś tam mi wspominał, ale jeszcze nie dostałem konkretnego telefonu. A pan będzie go potrzebował przed swoją najbliższą walką? - Nie jest to konieczne, ale nawet jeden dzień sparingów z nim zawsze jest dobrym sprawdzianem. Po czymś takim od razu obaj wiemy, w jakim miejscu jesteśmy. Jeśli wiem, że na jego tle wypadam dobrze, to dostaję potwierdzenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Człowiek od razu dostaje kopa i dodatkową motywację do walki. Czy pana najbliższym przeciwnikiem będzie Chris Arreola? - Ja bym bardzo chciał. 38-letni "Nocny Koszmar" to pięściarz już mocno po szczytowym momencie kariery. - Jednak ciągle ma mocne nazwisko. Jeśli ruszy pan na niego swoją ofensywą, to nokaut może być szybki i spektakularny. - Dokładnie, a ryzyko byłoby nieduże, bo faktem jest, że Arreola jest już po swoim "primie". Natomiast jego nazwisko w boksie ciągle jest mocno rozpoznawalne, więc gdybym na nim postawił mocny stempel, to jeszcze bardziej by zbudowało moją pozycję. Rozmawiał Artur Gac