Znajomy powiedział mi kiedyś, że w naszych warunkach dobry promotor nawet mnie, człowieka ze sportami walki związanego co najwyżej przelotnym romansem, doprowadziłby do rekordu 10-0, wożąc od gali do gali i konfrontując z przypadkowymi zawodnikami, którzy o boksie mają praktycznie zerowe pojęcie. Tacy statyści dostają parę rękawic, kilkaset euro i wchodzą do ringu pamiętając, żeby nie zrobić krzywdy pupilowi gospodarzy. Śledząc organizowane w Polsce imprezy bokserskie mam wrażenie, że podobne mechanizmy dotyczą także powszechnie znanych zawodników. Nabite rekordy puchną od imponującej liczby zwycięstw, serii nokautów i dumnego zera po stronie strat. Co z tego wynika? Absolutnie nic, może poza miejscami w rankingach, również sztucznie układanych przy zielonym stoliku. Ma taki pięściarz śliczny bilans, ale walczy z kelnerami za drobne. Spełnienie marzeń? Sportowych minimalistów pewnie tak. Jakiś czas temu rozmawiałem z Michałem Kitą, czołowym zawodnikiem MMA w Polsce w wadze ciężkiej. Ten facet nie boi się wyzwań. Jeździ po świecie i walczy. Raz przegra, raz wygra. Taki sport. Poniżej krótki fragment rozmowy z Kitą: "Zawsze powtarzam, że jestem jak najemnik. Nigdy nie wybieram przeciwnika, dlatego bardziej jestem znany w Europie, Rosji i Stanach. Tam wiedzą, że jestem fighterem, a nie że dobieram przeciwników i nabijam na nich rekord. Potem jadą tacy z nieskazitelnym rekordem na poważną galę i dostają w dupę". Jako przykład "Masakra" przywołał Andrzeja Wawrzyka. Kiedyś przymierzany do przejęcia pałeczki od Andrzeja Gołoty pięściarz sprał 27 rywali z rzędu i z bezbłędnym bilansem pojechał do Moskwy na walkę z Aleksandrem Powietkinem. Poległ sromotnie w trzeciej rundzie i, ponownie cytując Kitę, "nawet prostego nie był w stanie zadać". To jest problem polskiego boksu. Nabijanie rekordów. Ciągłe, powtarzające się do obrzydzenia, walki "na przetarcie" a potem brutalna konfrontacja z rzeczywistością po nagłym przeskoku z poziomu bijatyki w karczmie do pojedynku o stawkę z porządnym rywalem. Dzisiaj możemy się wymądrzać. Możemy krytykować "Szpilę", że porwał się z motyką na słońce. Bzdura. Im wcześniej nasi pięściarze będą walczyć o coś z ludźmi, którzy mają pojęcie o boksie, tym prędzej doczekamy się rzetelnych pretendentów do mistrzostwa świata, wspartych czymś więcej niż tylko nadmuchaną lokatą w czołówce rankingu. Rekordy to nie wszystko. Rocky Marciano (49-0) czy Floyd Mayweather Junior (45-0) to przypadki niezwykłe. Oni naprawdę nie zostali legendami tylko dlatego, że nie przegrali w życiu walki. Trzeba się bić z lepszymi lub równymi sobie, bez tego nie ma szans na rozwój. Porażka w bilansie Szpilki nie zaszkodzi jego karierze. Dostał od Jenningsa cenną, blisko półgodzinną lekcję, jakiej nie udzieliłby mu żaden turysta z Węgier, ani inny zredukowany dziś wyłącznie do medialnego nazwiska, dajmy na to, Hasim Rahman. Teraz "Szpila" musi wyciągnąć wnioski i wziąć je sobie do serca. Nie można zapominać o obronie. Nie można opuszczać gardy, ani polować na jedno nokautujące uderzenie, zwłaszcza że Szpilka siły ciosu Mike'a Tysona nie ma i mieć nie będzie. "Nigdy nie nastawiam się na nokaut" - powiedział mi kiedyś Tomasz Adamek, który jeszcze długo będzie robił za profesora boksu dla Szpilki i wielu utalentowanych naszych pięściarz. Wreszcie, wzorem Jenningsa, trzeba mieć żelazną kondycję, nie na kilka czy dwanaście, ale na kilkadziesiąt rund (tak dawniej walczono). Talentu nie da się nadrobić na treningach, ale odpowiednie przygotowanie fizyczne i technikę - tak. Jak Szpilka do serca do walki i ambicji dołoży szczelną obronę (wystarczy mniej nonszalancji), więcej kombinacji zamiast próby urwania łba rywalowi i poprawi wytrzymałość, będzie naprawdę rzetelnym pięściarzem w wadze ciężkiej. Wszystko to można wypracować. To zabrzmi trywialnie, ale w boksie, jak w życiu, czasem trzeba zrobić krok do tyłu, żeby zrobić dwa do przodu. Autor: Dariusz Jaroń