Kiedy kilka tygodni temu Michniewicz dostał propozycję z Legii, miał zapytać prezesa Zbigniewa Bońka, czy ten zgodzi się, aby równocześnie poprowadził jeszcze dwa zgrupowania z młodzieżówką i oddał kadrę następcy po awansie, szef PZPN miał na to przystać. Według naszych źródeł, Michniewicz nie przyjąłby oferty mistrzów Polski, gdyby takiej zgody nie było, bo zrezygnowanie z prowadzenia drużyny, z którą jest się o krok od sukcesu, byłoby jak wymazanie sobie dobrego wpisu w CV na własne życzenie. Nie mówiąc już o moralnym aspekcie sprawy. Łatwo sobie bowiem wyobrazić, co pomyśleliby jego zawodnicy, gdyby dowiedzieli się, że ich opiekun, budujący przecież swój przekaz m.in. na tzw. "team spirit", zabrał swoje zabawki w połowie drogi, gdy tylko pojawiła się możliwość zarobienia lepszych pieniędzy. I chyba dziś nie ma żadnych wątpliwości, że selekcjoner młodzieżówki, jak i sami zawodnicy są nieco zaskoczeni i rozczarowani. Mimo zapewnień z piłkarskiej centrali, że "tak będzie lepiej dla wszystkich", albo "wszystko było ustalone dużo wcześniej". Co zatem sprawiło, że odejście Michniewicza zostało przyspieszone? Sprawa wydaje się banalnie prosta. Prezes Boniek potrafi wsłuchiwać się w głos opinii publicznej, a krytyka, jaka spadała także na niego po ostatnim piątku, kiedy Michniewicz, teoretycznie mając dwie drużyny pod sobą przegrał z Superpuchar z Legią i mecz eliminacyjny U-21 z Serbią, była druzgocąca i trudna do odparcia. Boniek prostym cięciem postanowił po prostu rozwiązać problem i skończyć dyskusje. To paradoks, ale decyzja podjęta kilkadziesiąt godzin przed kluczowym w kontekście awansu meczem z Bułgarią może okazać się trafiona, tylko w przypadku braku zwycięstwa (tylko ono przedłuża nasze szanse). Pies z kulawą nogą nie upomni się o dotychczasowego trenera młodzieżówki w takiej sytuacji. A co jeśli Michniewcz wygra? Pozostanie niesmak... Cezary Kowalski