Szalony transfer Robinho z ostatniego dnia lata 2008 pozostanie niezapomniany z kilku względów. Po pierwsze galaktyczny Real Madryt, który wydawał fortuny na piłkarzy, by potem oddawać ich za bezcen, w końcu dostał gigantyczną kwotę za swoją gwiazdę. 43 mln euro to był rekord transferowy na Wyspach i sygnał, że szejk Mansour to człowiek o nieposkromionym portfelu i ambicjach. Dziś to, co wtedy graniczyło z szaleństwem, ma swój sens i logikę. Wydaje się nawet nieprawdopodobne, że człowiek, który kosztem transferów za 650 mln euro zbudował drużynę mistrza Anglii, na piłkarza wydał więcej jeszcze tylko jeden raz. Robinho trafił do City niewiarygodnym zrządzeniem losu. Nie byłoby zapewne oferty, gdyby do klubu zgodził się przejść Dymitar Berbatow. Bułgar wybrał United, szejkowie ruszyli po Brazylijczyka. Ten z kolei nigdy nie opuściłby Realu, gdyby nie uraził go do żywego fakt, iż przez całe lato prezes Ramon Calderon był zajęty wyłącznie podchodami po Cristiano Ronaldo. Lawina ruszyła. Robinho był pionierem, ale projekt Mansoura budził wśród innych piłkarzy zrozumiałą nieufność. Do City nie chciał przyjść ani Kaka, ani Ruud van Nistelrooy, uznając, że pieniądze to nie jest wystarczający powód. Dziś Mansour przekonał zdecydowaną większość, że jest kimś więcej niż rozkapryszonym bogaczem zdolnym w każdej chwili wyrzucić drogą zabawkę przez okno. Dzięki niemu przeżyliśmy wczoraj taki mecz jak ten na Santiago Bernabeu. Maicon był 33. graczem sprowadzonym do City przez nowego właściciela. W międzyczasie Robinho przestał być najdroższym graczem na Wyspach. Mansour szastał pieniędzmi, ale więcej zapłacił tylko za Sergio Aguero (45 mln euro). Poza tym wydawał dużo, część zakupów odbyła się jednak wręcz po promocyjnych cenach. Vincent Kompany kosztował 8,5 mln, czyli trzy razy mniej niż Joleon Lescott. Kluczowy był jednak zakup Yaya Toure z Barcelony za 30 mln euro (podobno 6 mln zgarnął agent). Wszyscy drożsi lub w podobnej cenie to gracze ofensywni (Adebayor, Balotelli, Tevez, Silva, Nasri, Dżeko, Aguero). Jeśli wczorajszy mecz z Realem na Santiago Bernabeu miał być testem gotowości nowego mistrza Anglii do podboju Europy, Yaya Toure zdał go bezdyskusyjnie. Wobec gwiazd swojej drużyny, a także tych jeszcze większych z Madrytu, świecił najjaśniej. Niektórzy kibice Barcelony długo jeszcze będą zmagać się z pytaniem: dlaczego ich ukochany Pep Guardiola pozwolił opuścić klub takiemu graczowi? Rozwód nastąpił przecież nie tylko z powodów finansowych. Barca była pierwszym wielkim klubem w karierze Yaya Toure. W czerwcu 2007 roku zgodził się zarabiać 2 mln euro rocznie, bo klub obiecał mu podwyżkę po sezonie. Pomocnik Wybrzeża Kości Słoniowej z marszu został rewelacją Primera Division, cała drużyna pokpiła jednak sprawę. W 2008 roku wściekły Joan Laporta zwolnił Franka Rijkaarda i ogłosił, że nikt z piłkarzy nie zasługuje na pensję wyższą choćby o centa. Toure musiał czekać kolejne 12 miesięcy. Fochów nie stroił, w finale Pucharu Króla grał na stoperze, mimo tego zdobył wyrównującego gola po rajdzie przez całe boisko. Barca pokonała Athletic 4-1, co zapewniło jej pierwsze trofeum tego niewiarygodnego roku. Przed finałem Champions League w Rzymie kłopoty Pepa Guardioli z obrońcami jeszcze się nasiliły. Trener poprosił o pomoc swojego ulubieńca Keitę, ale ten odpowiedział, że nie da rady. Toure jeszcze raz się zgodził bez słowa sprzeciwu, co daje świadectwo nie tylko jego możliwości, ale i charakteru. "Połatana" Barca pokonała Manchester United 2-0. Po tamtym wielkim meczu Guardiola nie zmienił zdania. Uparcie dążył do pozbycia się jednego z największych bohaterów drużyny Samuela Eto’o. Z Yaya Toure sprawa była inna, choć krewki agent gracza, napsuł wiele krwi klubowi z Katalonii. Młody trener chciał mieć Toure w drużynie jak najdłużej, nigdy nie zwątpił w jego możliwości, choć na boisku gwałtownie rosły notowania Sergio Busquetsa. Niemożliwe jest jednak utrzymanie piłkarza klasy światowej, traktując go nie jak figurę, ale pionek. Trener Barcy zrozumiał, że rozstanie jest nieuchronne. Szejkowie z City mieli zrekompensować Toure to, czego odmówiła mu Barcelona. W Premier League został liderem listy płac, ale też jest wart każdego wydanego pensa. Na Santiago Bernabeu było widać, kto ma klasę i doświadczenie godne najwyższych celów. Wielkiego meczu nie zagrał ani Tevez, ani Silva, ani Nasri, a już na pewno nie, lansowany na najlepszego obrońcę Premier League Kompany, który ukłonił się piłce w 90. min, gdy Ronaldo oddał decydujący strzał na bramkę Joe Harta. Jeśli mistrz Anglii ma odegrać jakąś rolę w Champions League, swoje nadzieje powinien pokładać w Yaya Toure. On zdobywał już twierdzę Madryt wygrywając tam 6-2. Nawet wśród fanów z Camp Nou część ma wątpliwości, czy Busquets jest pomocnikiem klasy Toure. Na pewno bardziej dopasowanym do Barcy, bardziej oddany służbie na rzecz Xaviego i Iniesty. W ofensywie siła rażenia gracza z WKS jest jednak kilkakrotnie większa. To piłkarz uniwersalny, bardziej bezpośrednio wpływający na losy meczu. Wśród kandydatów do "Złotej Piłki" nazwisko Toure nie pada. To jeszcze jeden dowód, że świat piłki bardziej skoncentrowany jest na medialności, niż klasie piłkarza. Pomocnik WKS nie narzeka, wciąż gra o najwyższe cele, za co płacą mu jak Leo Messiemu. W Barcelonie byłoby to nie do pomyślenia. Szejk Mansour, niby laik, a jednak szybko zaczął kapować, na czym to wszystko polega. Dariusz Wołowski <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/" target="_blank">Dyskutuj z autorem na jego blogu</a>