Tym razem wpadł bowiem kolarz niemiecki, choć o swojsko brzmiącym nazwisku Sienkiewicz. No i Niemcy nagle się obudzili - że cały ten France to fajans! Dla nikogo nie jest bowiem tajemnicą, że nie da się nawet po trzech porcjach makaronu pedałować cztery godziny pod pionową górę. I że żaden zwycięzca tego malowniczego wyścigu czysty nigdy nie był. Zresztą, większość z nich honorowo już się do tego przyznała (niedawno Duńczyk Riis, jeszcze opiera się zeszłoroczny triumfator, lecz już złapany Landis). Różnica na przestrzeni lat polega na tym jedynie, że najpierw łykano trutkę na szczury (bo co cię nie zabije, to wzmocni!), potem środki na poprawienie potencji byków rozpłodowych, a ostatnio przetaczano krew. No i zupełnie mnie to nie oburza, bo wszystko co smakowite mocno musi być zazwyczaj zafałszowane i sprzeczne z naturą - że trzymając się Francji wspomnę tylko o przepysznym foie grais, znaczy się o pasztecie z gęsich wątróbek. Dzięki dopingowi zresztą mamy na Tour de France zawsze jakiś udział. Mianowicie te dodające nieludzkich sił leki pochodzą na ogół z polskich recept i polskich aptek (bo tańsze?), co wyszło na jaw parę lat temu gdy niespodziewany zdobywca trzeciego miejsca Litwin Rumsas złapany został (a dokładnie jego litewska małżonka) z medykamentami na poprawę zdrowotności od naszego pana doktora Ficka (ciekawe czy teraz strajkuje i co na to kolarze?). Do sukcesu dochodziliśmy wprawdzie ciężką droga znaczoną ofiarami. Na serce, zapewne z powodu wcześniejszego przedawkowania zmarł nasz mistrz świata Halupczok. A i zmarł na to samo mój szwagier, który jechał w Wyścigu Pokoju i w mistrzostwach świata, by w sile wieku położyć się do łóżka na noc i już nie wstać. Bo zawsze tak było, żeśmy zwykłe króliki doświadczalne byli, na których robiło sie eksperymenty - a z naszych ofiar świat pędził potem naprzód. Nie tylko w kolarstwie. Kiedyś przez rok cały obcowałem z najlepszymi polskimi kolarzami, w Legii. I kiedy mieli problemy na trasie (a mieli zawsze, dzięki wybitnie niesportowemu trybowi życia), ich trener pan Trochanowski darł się z wozu technicznego: "Popij z bidonu!!!!". I oni wtedy popijali, w mistrzowskim stylu przesuwając się następnie na czołowe pozycje. Nie wiem co Trochanowski im do bidonów nalewał. Może koks, a może zwykłe placebo... Ale wiem od tamtego czasu, że każdy kolarz uwielbia mieć coś tajemniczego w bidonie. Bo inaczej - w ich slangu - noga nie podaje... Dlatego ja przestałbym się wreszcie oszukiwać i doping bym zwyczajnie zalegalizował. Zwłaszcza że jest to wyścig jak najbardziej prywatny. I już bym zaprosił na pierwszy etap przyszłorocznego Touru: Podjazd na Mount Everest! Paweł Zarzeczny